Zacznijmy od tego, że w mojej rodzinie krążą różne mniej i bardziej dziwne tradycje, przesądy i wierzenia. Jedno z nich sprawiło, że teraz dodaję to wyznanie.
Czy wiedzieliście, że córka na 18 urodziny dostaje od matki zasuszony kawałek swojej pępowiny — ten, który odpada sam? Ja nie, dopóki takowej nie dostałam, w zielonej kopercie na dodatek. Ponoć gdy dziewczyna rzuci za siebie tę pępowinę, gdy idą za nią „ładni chłopcy” (jak to określiła babcia), będzie miała w życiu szczęście do facetów i wejdzie w dorosłość. Cóż, po pierwszym wyjściu z szoku podziękowałam grzecznie i schowałam cholerstwo głęboko do szafy. Aż do dnia, gdy prawie 5 lat później dzień walentynek połączył mi się z przygotowywaniem do przeprowadzki i paskudnym humorem związanym z niedawnym rozstaniem. Stojąc przed wyborem: targać to ze sobą do nowego mieszkania czy wyrzucić, coś mi szurnęło w głowie i postanowiłam zapewnić sobie przyszłe szczęście, wykorzystując zawartość koperty.
Tak więc idę przez miasto do sklepu, ze skurczonym zaschniętym fioletowym czymś w kieszeni kurtki (nie mam pojęcia, skąd taki kolor), rzeczywiście udało mi się całkiem szybko natrafić na grupkę całkiem, całkiem facetów idących na imprezę (wnioskując ze strzępków rozmowy). Wyprzedzam ich. Długo się nie zastanawiając, z nadzieją, że nie zauważą, że coś rzucam — lub broń boże nie podniosą — rzucam pępowiną za ramię. Lotem koszącym spada prawie przed nosem jednej z ofiar, ale na szczęście zapadająca ciemność i chyba już jakieś przyjęte promile sprawiły, że żaden nic nie zauważył.
Zadowolona, że tak pomogłam przyszłemu szczęściu, zawracam, żeby wrócić na drogę do sklepu. Po to, żeby zauważyć, jak pies pani idącej za chłopakami obwąchuje i zjada moją pępowinę.
Nie wiem, jaką przyszłość w miłości mi to wróży, ale chyba nie jest najlepiej...
Mam dwie siostry. Kobiety znacznie starsze ode mnie, doczekały się więc mężów i dzieci. Jedna ma dwójkę, druga (póki co) jedno. Jesteśmy dość blisko trzymającą się rodziną.
Rodzice przeprowadzili się na wieś i uwielbiają brać wnuki na wakacje. Po wyjeździe dzieci ja jako bezdzietna wysłuchuję, jakimi to moje siostry są złymi matkami, bo krzyczą, bo stresują, bo nie uczą, bo wychowały niezaradne homo sapiens itp. Reasumując, moje siostry są najgorszymi matkami świata.
Co ja robię? Siedzę i milczę, a w głowie mam wspomnienia z dzieciństwa, kiedy dostawałam od matki lanie (pasem, kablem, smyczą) za wszystko, nawet tak głupie rzeczy jak rozlanie wody z dzbanka. Wspominam opowieści moich sióstr, kiedy musiały klęczeć na grochu z wyciągniętymi rękami przez kilka godzin; jak w wieku 16 lat zniknęłam z domu na cztery dni i nikt nie zauważył mojej nieobecności; albo jak matka wyrzuciła mnie z domu w wieku 19 lat.
Jak już było wspomniane, jesteśmy bliską sobie rodziną. Rodzice się zmienili, wszystkie trzy wybaczyłyśmy im dzieciństwo. Teraz są rodzicami na medal, ale jak słucham ich wywodów na temat stresujących się wnuków, to aż gardło zaciska...
Kiedy długo uczę przed komputerem i mam zmęczone (suche) oczy, idę sobie wyrwać włosy z nosa, gdyż dzięki temu zaczynam płakać, a moje oczy są nawilżone jak nigdy przedtem.
Podróżowałem ostatnio pociągiem, trafił się pasażer na gapę. Nie chciał kupić biletu ani wysiąść, więc pociąg stał, a wszyscy pasażerowie byli coraz bardziej wkurzeni i rozpętała się mała awantura. W końcu pewien wkurzony typ złapał chłopaka za szmaty, kazał mu wypieprzać i na siłę wywalił go z wagonu. W ostatniej chwili, gdy pociąg miał odjeżdżać i już zamykały się drzwi, zauważyłem bluzę zostawioną na siedzeniu tego pasażera na gapę. Niewiele myśląc, złapałem ją i wywaliłem na peron, a pociąg ruszył.
Okazało się, że akurat ta bluza nie należała do gapowicza... Nie dość, że musiałem za nią zapłacić, to przez całą podróż czułem się jak ostatni debil.
Przechodziłem obok przejścia podziemnego blisko dworca PKP. Jako że przejście prowadziło do peronu, to po schodach schodziło parę osób, w tym dziewczyna z wielką różową walizką. Zebrało mi się na kichnięcie. Tutaj muszę wspomnieć, że nigdy nie umiałem kichać cicho. Nie umiałem też powstrzymywać kichnięcia. Kichałem po prostu pełną parą tak, że jak kichałem w domu, to sąsiedzi zza ściany mówili mi: „Na zdrowie”.
Również tym razem kichnąłem bardzo głośno. Wspomniana dziewczyna pod wpływem nagłego hałasu, spotęgowanego przez tunel przejścia podziemnego, zachwiała się na schodach. Torba wypadła jej z ręki i sturlała się na sam dół. Ona sama również straciła równowagę i przejechała kilka stopni w dół, ostatecznie (całe szczęście) zatrzymując się bezpiecznie.
Już wyobrażam sobie te nagłówki gazet: „Kichnął, aż zabił” albo „Zabójcze kichnięcie”.
A ja bym siedział w więzieniu za nieumyślne spowodowanie wypadku. Całe szczęście do tego nie doszło, ale mam wyrzuty sumienia, stąd ten wpis ;)
Mama przypomniała mi historię, która miała miejsce kilkanaście lat temu. Sześcioletnia wówczas ja napisałam jak co roku list do Świętego Mikołaja. Wszystko pięknie, ozdobioną kopertę przekazałam mamie, która obiecała ją wysłać.
Kilka tygodni później, gdy nadeszła pora rozpakowywania paczek, odkryłam ze smutkiem, że tym razem nie dostałam tego, o co prosiłam. Oczywiście prezenty były wspaniałe, ale i tak było mi przykro, że moje życzenie nie zostało spełnione. I w sumie wcale się temu nie dziwię, Po tym moim liście moja mama prawdopodobnie została utwierdzona w przekonaniu, że z jej córką nie wszystko jest do końca w porządku, bowiem gdy inne dziewczynki prosiły o lalki, kucyki i inne różowe pierdoły, ja zażyczyłam sobie „zestaw do wydobywania węgla”...
Byłem spokojnym, zadowolonym człowiekiem, dopóki wszystko nie runęło w jednej chwili. Próbowałem uniknąć tego zdarzenia, oślepiły mnie odblaski światła, ale nie dało się zrobić więcej. Trafiłem na osobę bez prawa jazdy, pijaną i naćpaną, która po wszystkim uciekła. I wtedy, mimo tego chaosu, zachowałem zimną krew — zadzwoniłem po służby, czekałem na pomoc tyle, ile mogłem, robiłem to, czego przez lata uczyły mnie szkolenia z pierwszej pomocy, straży i ratownictwa. Ironia losu… przez lata wyciągałem innych z opresji, ratowałem ich życie i dobytek, a kiedy ja potrzebowałem wsparcia, zostałem zostawiony sam. Potem był szpital, długie leczenie i sprawy sądowe, które ciągną się jak zła bajka. Minął ponad rok, a ból wciąż wraca bez zapowiedzi, przypominając, że choć fizycznie żyję, coś we mnie się wtedy złamało.
Z czasem zobaczyłem też, jak moja duża grupa znajomych skurczyła się do kilku osób — dosłownie policzyłbym ich na palcach jednej ręki. Wielu nawet nie wiedziało, co się stało; powiedziałem im dopiero później. Niby próbuję spotykać się z ludźmi, ale często mam poczucie straconego czasu, jakby te rozmowy mnie mijały, a ja był tylko cieniem samego siebie.
Coraz mniej rzeczy potrafi mnie cieszyć, a w towarzystwie częściej milczę, jakbym był jedynie obserwatorem własnego życia. Żyję — ale wciąż czuję, że nie wróciłem do tego, kim byłem przed tamtą jedną, przeklętą chwilą.
Jestem dorosłą 29-letnią kobietą i zaczynam mieć za złe, że rodzice przez całe życie mnie rozpieszczali. Można powiedzieć, że z jednej strony to dobrze, że powinnam im być wdzięczna. Zawsze dużo rzeczy za mnie załatwiali, ratowali finansowo, kiedy trzeba było. Zawsze wiedziałam, że „mamusia i tatuś” mi pomogą, kiedy będzie trzeba. Zawsze miałam z tego powodu wyrzuty sumienia, wstydziłam się przyznawać ludziom, że nie potrafię być samodzielna, jednak tak do tego przywykłam, że nie potrafiłam przestać pozwalać moim rodzicom non stop mi pomagać. Mój mózg już tak się do tego przyzwyczaił, że nie wiedziałam, jak mam żyć inaczej. Wielu „dorosłych” rzeczy i czynności nie rozumiem, bo nie musiałam mieć z nimi do czynienia. Wiem, że mogłam się po prostu odciąć od rodziców i usamodzielnić, ale było to trudne. Czasem aż zazdroszczę ludziom z tak zwanych „gorszych domów”, którzy po 18 spieprzają od rodziny i się usamodzielniają, bo albo nie mają wyjścia, albo chcą uciec od patologii. Znałam wiele takich osób, które tylko czekały, żeby się wyprowadzić i żyć bez kontaktu z rodzicami i każda z nich świetnie sobie radzi i jest ogarnięta życiowo, finansowo i społecznie. Ja nawet po wyprowadzce wiele lat temu zawsze wracałam do domu jak do azylu, nie chciałam go opuszczać, bo było mi tam tak dobrze. Zero kłopotów, sielanka i chill. Przez tyle lat żyłam w strefie komfortu, że teraz jest bardzo ciężko. Utraciłam wszystkich znajomych, bo po prostu wstyd mi za to, jakim nieudacznikiem się stałam, poza tym kto chciałaby zadawać się z taką osobą jak ja? Niedawno podczas rodzinnej popijawy powiedziałam mamie, że żałuję, że byłam tak nieodpowiedzialna, że zawsze mogłam na nią i tatę liczyć do tego stopnia, że teraz nie potrafię odnaleźć się w dorosłym życiu. Nie wiem, czy ją tym zraniłam, ale chciałabym mimo tak późnego wieku żyć w końcu na swoich zasadach bez pomocy we wszystkich aspektach mojego życia. To nie tak, że mam za złe, bo wiem, że chcieli dla mnie jak najlepiej, ale najchętniej wyjechałabym gdzieś bardzo daleko, żeby się trochę uwolnić od rodzinnego domu i zacząć żyć jak samodzielna dorosła osoba.
Kocham wszystko, co miniaturowe. Gdy jest mi smutno, kupuję jak najmniejsze produkty i robię sobie ucztę, serwując frytki 3 cm i miniburgery.
PS Jest jeden wyjątek, gdzie miniaturka nie przejdzie ;)
Poranek w autobusie, czytam sobie grzecznie, jadąc do roboty. Ja siedzę, przede mną stoją dwaj młodzieńcy, lat 13, góra 15. Dyskutują zawzięcie. Z otchłani literatury wyrywa mnie tekst: „...i jak weźmie do buzi, no to wiesz, nie pozwalaj wypuścić, inaczej to kicha...”. Myślałam, że się przesłyszałam. Zarzucam skupienie na książce, traktując ją jako zasłonę dymną, a na serio słucham młodzianów — jaka, u licha, „kicha w buzi”? Głos jakby znajomy...
– No i wtedy wiesz, kocha cię i ten, to jest taki dowód, nie? Ostateczny.
– Ale ja nie chcę tak!
– No to spytaj się, jak peniasz!
Na co jeden z młodzieńców wyciąga telefon, wybiera numer i wypala:
– Cześć Anka! Połykasz?
Konsternacja z mojej strony aż namacalna. Wzrok wbity wprost w chłopięta. Szczęka w dole. Dzwoniącym był bratanek mojego męża. Szybka ewakuacja młodzieńców na najbliższym możliwym przystanku.
Wyczuwam niezręczność w jego zbliżające się rodzinnie świętowane urodziny...
Dodaj anonimowe wyznanie