Odkąd pamiętam, obiecywałam sobie, że nigdy nie będę taka jak moja matka, że moje dzieci nigdy nie będą musiały patrzeć na ciągle kłótnie swoich rodziców, tak jak musiałam na to patrzeć ja i moje rodzeństwo. Pamiętam ich ciągłe kłótnie i płacz mamy. To jak ją pocieszałam, mając kilka lat.
Kiedy mój związek sypał się coraz bardziej, a kłótnie były na porządku dziennym, doszło do tego, że moja córka w wieku 3 lat pocieszała mnie tak samo, jak ja kiedyś pocieszałam swoją mamę. Moja depresja się pogłębiła, a kłótnie z mężem doprowadzały mnie do ataków paniki. Wtedy powiedziałam sobie dosyć. Przecież nie tego chciałam dla własnych dzieci. Po latach tłumaczeń doszłam do wniosku, że tego związku już nie da się uratować. Lepiej będzie, jak sama zamieszkam z dziećmi, facet nie będzie mnie co rusz denerwować, to będę spokojniejsza, szybko poczuję się lepiej. Ta, jasne. Szybko zrozumiałam, że moje dzieciństwo odcisnęło się na mojej psychice. Ciągłe wyzywanie przez własną matkę, która nie dawała sobie rady psychicznie, robienie za terapeutę dla całej rodziny, bycie ignorowaną przez ojca, wykorzystywaną do sprzątania, gotowania i wychowywania własnego rodzeństwa.
Fakt, miałam mniej stresów, żyjąc samej z dziećmi, i mniej obowiązków (dotychczas i tak wszystko robiłam sama), ale jednak nadal odczułam nadmiar obowiązków i okropne zmęczenie psychiczne, bo nie miałam czasu nawet na toaletę, już nawet nie wspominając o jakimś odpoczynku. Najmniejszy drobiazg wyprowadzał mnie z równowagi. Nieważne, czy to zawiniły dzieci, czy ja sama. Zaczęłam krzyczeć na swoje dzieci, tak jak moja matka krzyczała na mnie, i mówić im takie same przykre rzeczy. Po czym zawsze szłam usiąść sama i płakałam nad tym, jaką jestem okropną matką i że niszczę własne dzieci, robiąc im to samo, co moja matka robiła mi.
Porozmawiałam z byłym i doszliśmy do wniosku, że dzieci powinny zamieszkać z nim. Najbardziej nie spodobało się to dziadkom dzieci oraz naszym znajomym. Na porządku dziennym wysłuchuję ich mądrości. Co z ciebie za matka? Jak można chcieć oddać własne dzieci? Jak można nie chcieć się zajmować własnymi dziećmi? Przecież dzieci potrzebują przede wszystkim matki. Robisz im tym krzywdę...
No cóż, osobiście uważam, że większą krzywdę zrobiłbym im, nadal mieszkając z nimi i wciąż wyładowując swoją frustrację na nich. Kocham moje dzieci i właśnie dlatego podjęłam taką decyzję, żeby dać im szansę na dobry start w życiu. Uważam, że to najlepsza decyzja, jaką mogłam podjąć. Znalazłam dobrą pracę i widuję się z dziećmi kilka razy w tygodniu. Czuję się coraz lepiej, nerwy już tak nie puszczają, więc i nie krzyczę o byle co, a przede wszystkim nie ranię moich dzieci słowami, tak jak to było kiedyś.
Mam 24 lata, za 1,5 roku wychodzę za mąż. Jestem z moim narzeczonym od 2017 r., czyli już 8 lat. Mieszkamy razem już 3 lata. Wydawać by się mogło, że małżeństwo dla nas to czysta formalność. Problem w tym, że nie dla mnie, nie jestem pewna tej decyzji. Z jednej strony jest to chłopak, z którym spędziłam na tym etapie już naprawdę szmat czasu. Zaczęliśmy chodzić ze sobą w liceum, wydaje mi się, że przez ten czas sporo się zmieniliśmy, jakby zaczęliśmy patrzeć trochę w innych kierunkach. Owszem, jest wiele rzeczy, w których się zgadzamy, dogadujemy i które robimy wspólnie, np. kochamy podróżować, lubimy spontaniczność, ale jesteśmy na innych etapach swojego życia. Ja mam dobrą pracę, gdzie dobrze zarabiam i nawet jak zmienię miejsce zamieszkania, to wiem, że w mojej branży będę dostawać dobre pieniądze, wiem po prostu, co chcę w życiu robić. On też pracuje, ale nie zarabia tak dobrze jak ja, dalej żegluje gdzieś po życiu i nie wie, co tak naprawdę chce w życiu robić. Ma plan, gdy się przeprowadzimy otwierać firmę w dziedzinie, w której jest dobry i w której się rozwija, no ale z drugiej strony skąd mam wiedzieć, czy to kiedykolwiek nastąpi. Często ma wiele zamiarów, ale po prostu nigdy nie realizuje swoim pomysłów. Wkurza mnie to, że stoi w miejscu, a ja nie dość, że pracuję na pełen etat, to jeszcze studiuję dziennie. Czuję, że mnie hamuje, że nie pozwala mi na pełny rozwój osobisty. Naprawdę nie wiem, co mam robić, bo w gruncie rzeczy to dobry chłopak, dba o mnie, jest zaradny, jestem pewna, że nigdy by mnie nie zdradził i wiem, że kocha mnie bezgranicznie. Niestety ja nie jestem chyba po postu w stanie go już tak pokochać. Na początku związku to uczucie było naprawdę intensywnie, teraz nasze drogi się bardziej rozeszły. Zaczęło mnie wszystko w nim irytować, a kiedy wytykam mu jakieś błędy, np. że mógłby się wobec mnie zachowywać inaczej, to sam mówi, że ja po prostu nie doceniam jego drobnych gestów, takich jak: odwiezienie mnie samochodem do pracy czy zrobienie kawy i śniadania i że on się o mnie bardzo troszczy. Naprawdę już nie wiem, co mam robić. W trakcie naszego związku bywały takie sytuacje podbramkowe, gdzie było blisko do zerwania, ale tylko z mojej strony. Boję się też, że on sobie nie poradzi, załamie się psychiczne. Sam mówi do mnie, że jestem tak idealna, że on wie, że już nikogo innego w życiu sobie nie znajdzie, tak bliskiego jego ideałowi. On jest po prostu pewny, że jak nie ja, to nikt inny. Naprawdę szkoda mi, że ja nie mam takiej pewności... Nie wiem, co mam robić.
Byłem spokojnym, zadowolonym człowiekiem, dopóki wszystko nie runęło w jednej chwili. Próbowałem uniknąć tego zdarzenia, oślepiły mnie odblaski światła, ale nie dało się zrobić więcej. Trafiłem na osobę bez prawa jazdy, pijaną i naćpaną, która po wszystkim uciekła. I wtedy, mimo tego chaosu, zachowałem zimną krew — zadzwoniłem po służby, czekałem na pomoc tyle, ile mogłem, robiłem to, czego przez lata uczyły mnie szkolenia z pierwszej pomocy, straży i ratownictwa. Ironia losu… przez lata wyciągałem innych z opresji, ratowałem ich życie i dobytek, a kiedy ja potrzebowałem wsparcia, zostałem zostawiony sam. Potem był szpital, długie leczenie i sprawy sądowe, które ciągną się jak zła bajka. Minął ponad rok, a ból wciąż wraca bez zapowiedzi, przypominając, że choć fizycznie żyję, coś we mnie się wtedy złamało.
Z czasem zobaczyłem też, jak moja duża grupa znajomych skurczyła się do kilku osób — dosłownie policzyłbym ich na palcach jednej ręki. Wielu nawet nie wiedziało, co się stało; powiedziałem im dopiero później. Niby próbuję spotykać się z ludźmi, ale często mam poczucie straconego czasu, jakby te rozmowy mnie mijały, a ja był tylko cieniem samego siebie.
Coraz mniej rzeczy potrafi mnie cieszyć, a w towarzystwie częściej milczę, jakbym był jedynie obserwatorem własnego życia. Żyję — ale wciąż czuję, że nie wróciłem do tego, kim byłem przed tamtą jedną, przeklętą chwilą.
Mam dość ciężką sytuację.
Narzeczony jest chory. Na szczęście poprawia się i będzie niedługo OK, ale choroba poczyniła takie spustoszenie, że nie będzie mógł pracować nie wiadomo jak ciężko fizycznie. Nie ma też większego wykształcenia. Ja natomiast jestem zdrowa, kończę studia. Mam bardzo dobre oceny, mogę liczyć na wyróżnienie.
Ja już wybrałam, podjęłam decyzję, że chcę z nim żyć. Bardzo go kocham. Wiem, że mam większe możliwości, wiem, że to na mnie spadnie ciężar utrzymania rodziny, wiem, że to ja muszę więcej zarabiać. W związku z tym bardzo ciężko pracuję. Naprawdę ciężko, biorę nadgodziny, w domu sporo się uczę. Bo chcę mieć kiedyś rodzinę, a on nas w razie czego nie utrzyma. Nie dyskwalifikuję go, ale muszę patrzeć racjonalnie.
To wszystko procentuje i będąc bardzo młodą osobą, już zarabiam dużo. Żaden z moich rówieśników nie radzi sobie tak dobrze jak ja. Mam sporo sukcesów, rozwijam się i robię karierę. Niestety... Moja rodzina ciągle jeździ po moim narzeczonym. Nie dociera do nich, że role mogą się zamienić. Dla nich się liczy płeć. Nieważne, że on nie ma możliwości — na pewno będzie zarabiał więcej niż ja, bo jest FACETEM, więc ja powinnam jak najszybciej urodzić dziecko, rzucić karierę i siedzieć z nim w domu. Nie trafia do nich, że to praktycznie samobójstwo i świadome pójście w biedę i ubóstwo, bo on by nie dał rady. Liczy się, że jest facetem, a faceci ZAWSZE zarabiają dużo (gówno prawda!).
My obydwoje jesteśmy tego świadomi. On się z tym pogodził, jak wyzdrowieje, będzie pracował, żeby coś robić, cokolwiek (nie jest nierobem), ale ustaliliśmy, że po urodzeniu dziecka to on z nim zostanie w domu. Bo tak jest racjonalnie. Niestety moja rodzina nie może tego przełknąć i uważają go za nieroba i „cwaniaka”.
I wiecie co? Wszyscy krzyczą tak o równouprawnieniu. Czuję się okropnie, gdy moja własna rodzina nie docenia moich sukcesów. Ale czuję się jeszcze gorzej, gdy cisną po moim przyszłym mężu i uważają, że to obowiązek FACETA utrzymywać całą rodzinę. I żadne racjonalne argumenty do nich nie trafiają. Szlag mnie trafia. Mamy mieć RÓWNOUPRAWNIENIE i nie tyczy się to tylko kobiet, ale i MĘŻCZYZN. Związek to partnerstwo, a nie niewolnictwo i gdy kobieta zarabia więcej, ma większe sukcesy czy po prostu kariera lepiej jej wychodzi niż facetowi, nie oznacza to, że on jest ciapą.
Na mężczyznach ciąży straszna presja. Mam nadzieję, że takie postrzeganie się zmieni.
Ten rok miał być inny. Mieszkałem za granicą, poznałem dziewczynę, która powiedziała mi, że jest wolna i szuka miłości, bo rozstała się ze swoim facetem. Zbagatelizowałem wszystkie czerwone flagi, ona przylatywała do mnie, kiedy mieszkałem za granicą, a ja bywałem u niej, kiedy byłem w Polsce. Była cudowna, a ja straciłem głowę.
Wszystko się zmieniło, kiedy wrócił jej były. Okazało się, że był w Azji i wcale się nie rozstali. Sypiała i ze mną, i z nim, na mnie przy okazji wyładowując wszystkie swoje nerwy i emocje, mieszając z błotem, mówiąc, że mnie nienawidzi i że to koniec, a chwilę później wracając, przepraszając.
Po jednej z takich akcji, kiedy odwiozłem ją na dworzec, a ona powiedziała tylko, że nigdy już się do mnie nie odezwie, zadzwoniła następnego dnia. Powiedziała, że jest w ciąży i dodała, że nie wie, kto jest ojcem. Wsiadłem w samochód, kupiłem największy bukiet kwiatów, jaki mogłem, i pojechałem do niej. Wtedy mi powiedziała, że nie dość, że sypiała nie tylko ze mną i nie wie, kto jest ojcem, mimo że zapewniała o miłości, ale że też nie chce tego dziecka. Próbowałem ją przekonać do tego, że wszystko będzie dobrze, że jakoś sobie poradzimy, ale ona nie chciała.
Dziecka nie ma, ona trzyma u mnie swoje rzeczy i przyjeżdża raz na dwa tygodnie na kilkanaście godzin, po czym wyjeżdża. Raz na jakiś czas zabieram ją gdzieś za granicę, jeździmy na wycieczki, ale to chyba definicja przegrywa.
Może przykra historia, może wydziwiam.
38 lat, od 12 lat w sformalizowanym związku, dwójka dzieci własnych plus jedno z poprzedniego małżeństwa żony. Samochód, dom z ogródkiem, pies. Dwa razy w roku wakacje za granicą, pieniędzy nie brakuje, można jeszcze odłożyć. Niby sielanka, a jednak…
Od pięciu lat jeżdżę na „tirach” – dwa tygodnie w trasie, potem dwa tygodnie w domu. Pracy się nie boję, jeżeli mogę, przez te dwa tygodnie, które jestem raz na jakiś czas, łapię fuchy (takie, które pozwolą mi na powrót do domu ok. 15, żebym zdążył posprzątać, zrobić zakupy etc.), ewentualnie wyjazd za granicę na 1-2 dni (wtedy mam ok. 1000 zł/dzień – pieniądze, które przeznaczam na budżet wakacyjny lub jak w ostatnim roku na ogrodzenie). Ogólnie nie piję, raz na kilka miesięcy na jakiejś imprezie ze znajomymi czy coś, ale ogólnie nawet piwa nie tykam. Samochód sam naprawiam, bo to lubię i się trochę znam – daje to spore oszczędności. Staram się robić wszystko dla domu i rodziny, ale…
I tu clou sprawy.
Moje żonie nie podoba się, że ostatnio spędziłem dwa dni na warsztacie, naprawiając nasz samochód – a zrobiłem to, żeby miała czym dojeżdżać do pracy i odwozić dzieci do szkoły pod moją nieobecność.
Zakupy, pakowanie się do wyjazdu, ewentualnie zrobienie jedzenia – to wszystko jest po mojej stronie. Jeżeli nie przygotuję sobie czegoś na ciepło na trasę, będę dwa tygodnie na tym, co sobie kupię. Nieustannie słyszę pretensje, że nie traktuję jej tak, jak ona by tego chciała, że coś robię źle albo że nie robię czegoś, czego ona by oczekiwała. W domu podczas mojej obecności sprzątam, gotuję, zawożę i odbieram dzieci ze szkoły. Staram się, jak mogę, ale widzę, że to wciąż za mało. Wracając do domu, zastanawiam się, co znów zrobiłem nie tak, o co tym razem będzie zła. Jestem karany milczeniem i to wszystkiemu zawsze ja jestem winny, i to ja muszę przepraszać, choć w moich oczach nie zrobiłem nic złego.
Czy to ja mam tylko jakieś chore wyobrażenie, że to wszystko powinno wyglądać inaczej?
W gimnazjum miałam otyłego wychowawcę, którego cała klasa nazywała Boczkiem. Moja mama miała się kiedyś zgłosić na spotkanie z nim i w pokoju nauczycielskim uparcie prosiła o zawołanie pana Boczka. Dowiedziała się, że nikogo takiego nie ma. Jakiś czas później nauczyciel zadzwonił do niej z pretensjami, że nie stawiła się na spotkaniu. Po dłuższej dyskusji wyjaśniono kwestię nazwiska.
Od tej pory na wywiadówki chodził tylko ojciec :)
Bojkotuję większość akcji charytatywnych. Kiedyś owszem, było mi szkoda, gdy widziałam ludzi zbierających na jedzenie i tym podobne. Teraz jest okres przedświąteczny, wiele ludzi otwiera swoje serca i portfele dla Szlachetnej Paczki i innych akcji. Idea jak najbardziej, szlachetna, pozytywna, na pewno wiele jest osób, którym taka pomoc przed świętami daje wiarę w ludzi i pozwala przeżyć magiczne święta. Sama wspomagałam tę akcję, ale do czasu.
Mam w rodzinie kanalię, która była żoną mojego wujka. Nigdy nie przepracowała dnia, „zajmowała się dziećmi”, podczas gdy wujek harował jak wół. Wujek zmarł nagle (przepracowanie, stres, brak czasu na zadbanie o siebie), a wszystkim nagle odbiło na punkcie biednej, samotnej wdowy.
Otóż biedna wdowa, która nigdy nie pracowała, od kilku lat żeruje na państwie, żyje z zasiłków, renty po mężu itd. Mimo że dwoje dzieci jest dorosłych i wszyscy są zdrowi, nikt nie pracuje. Ludzie z okolicy oraz rodzina pomagali jej przez kilka lat, a ona wydawała wszystko na pierdoły typu nowe meble, ubrania itd. Jako rodzina odcięliśmy się od tego pasożyta, ale zanim wszyscy zdali sobie sprawę z tego, że zamiast wydawać nasze pieniądze, mogłaby sama iść do pracy, ktoś z sąsiadów zgłosił ją do Szlachetnej Paczki. Tym sposobem nieświadomi ludzie, zapewne ciężko pracujący, zasponsorowali takiemu leniowi m.in. nową lodówkę, zapas jedzenia, ubrania dla wszystkich oraz prezenty świąteczne.
Nie chcę nikogo zniechęcać do pomocy, ale od tamtej pory mnie odrzuca na myśl, że ja i wiele innych osób ciężko pracujemy, a są kanalie, które żerują na ludzkiej dobroci.
Ostatnio stwierdziłam, że jestem samodzielną kobietą i nie będę zawracać głowy przyjaciołom, tylko sama zrobię przemeblowanie w mieszkaniu.
Poszło nawet sprawnie, ale problem był z szafą, która nie mieściła się w drzwiach. Pozostało mi ją rozkręcić i skręcić w nowym miejscu.
No cóż, zostały mi cztery śruby i dwa dziwne elementy, ale szafa (na razie) stoi :)
Pamiętacie taką reklamę o proszku, który „wypierze wszystko prócz kieszeni”? Widząc ją, cały czas myślałam: co to za beznadziejny proszek, który nie dopiera kieszeni?
Dopiero niedawno do mnie dotarło, o co chodziło...
Dodaj anonimowe wyznanie