Jako że w Polsce trzeba kombinować na każdym kroku, to sam musiałem ostatnio posunąć się do pewnego fortelu... Mój tato jest pełnym werwy 62-latkiem. Ma mnóstwo pomysłów na minutę i często to skutkuje różnymi urazami. Niestety.
Pech chciał, że w pewne święto uznał, że nie będzie leżał bezczynnie na kanapie i posprząta kantorek z narzędziami ogrodowymi. Wcale mnie to nie zdziwiło.
Jak później się okazało, tatko się wypierniczył, potykając o jakieś grabie czy też inną łopatę. Upadł, nadgarstek spuchł, no złamany albo wybity. Lecimy na SOR, bo staruszek już blady jak ściana i z bólu ledwo stoi. Na SOR przyjęcie i czekamy. Godzina. Druga... Staruszek ledwo zipie. Idę do pielęgniarki — nie ma lekarza, trzeba czekać. Myślę sobie — oj nie. Biorę staruszka. Jedziemy do miasta obok (25 min autem), wysiadamy na rynku. Przechodzimy kawałek i sadzam tatę na ławce, dzwonię na 112. „Starszy pan zasłabł, upadł, skarży się na bóle w klatce piersiowej, jest blady, boli go też głowa i ręka”. Przyjechała karetka, zabrali. Zrobili EKG, tomografię, RTG ręki, badania krwi, położyli na oddziale, a to wszystko w około godzinę.
Czy to etyczne? Nie. Czy mam to w dupie? Tak. Tata uczciwie pracował całe życie, wszystko legalnie, żadnej lewizny. Ja mam swoją firmę, składki zdrowotnej płacę niemało, a nigdy z tego nie korzystam, bo chodzę prywatnie. Jeśli system ma nas w dupie, to reguły systemu też mam w dupie.
Tata ma się dobrze, wyszedł po kilku godzinach. Nadgarstek złamany, nastawiony i zagipsowany, więc na jakiś czas koniec dziwnych zajęć w ramach „ja na dupie siedział nie będę”.
Zacząłem chodzić na siłownię. Żaden ze mnie paker czy szczypior, jestem gdzieś pośrodku. Jednak gdy widzę tych napompowanych gości, to trochę łapie mnie gul w gardle, że na sprzęcie robią całe serie z maksymalnym obciążeniem i przychodzi im to z łatwością.
Dlatego też, gdy kończę sam ćwiczyć na danej maszynie, to zanim zejdę, zmieniam obciążenie na o kilka stopni cięższe, żeby osoba, która po mnie usiądzie, pomyślała, że faktycznie ćwiczyłem z takim ciężarem.
Parę lat temu dostałam się na studia i musiałam wyprowadzić do innego miasta. Rodzice pojechali mnie „zainstalować” i kupić pralkę. W wynajmowanym przeze mnie i koleżankę mieszkaniu była tylko stara Frania, więc umówiłyśmy się, że pralkę kupię ja, a ona coś tam innego, żeby potem nie było problemu przy podziale. Przyjechaliśmy, córunia zainstalowana, pralka kupiona — ale dostawa następnego dnia, a jeszcze panowie dostawcy mogą zabrać poprzednią pralkę z mieszkania, jeśli klient sobie życzy. Pożegnałam się z rodzicami, podziękowałam, pojechali. Następnego dnia dzwonek do drzwi, panowie przyjechali z pralką. Weszli, wstawili, i jeden pyta: „A stara jest?”.
Na co ja rezolutnie odpowiedziałam: „Mamy nie ma w domu”.
Miałam trudną relację z moją mamą. Z domu rodzinnego wyszłam z zerowym poczuciem własnej wartości. Całe dzieciństwo słuchałam, jaka jestem beznadziejna i do niczego się nie nadaję. Że jeśli nie będę idealna, to będę nikim. Każdy najmniejszy błąd miał daleko idące konsekwencje. Miałam dłuższy epizod depresyjny, całe szczęście dzięki własnej zawziętości i pomocy znajomych udało mi się opuścić rodzinny dom dosyć wcześnie. Wtedy zaczęłam uczyć się tego, że mogę lubić siebie, że nie muszę być wiecznie idealna, że mimo tego można mnie lubić. Ułożyłam sobie życie, w pewnym momencie opłakałam żałobę po mamie – jeszcze za jej życia, kiedy po raz kolejny udowodniła mi, że nie mogę z jej strony liczyć na wsparcie czy dobre słowo. Mama, której chciałam, po prostu dla mnie umarła. Porzuciłam dziecięcą naiwność, że ona się zmieni.
Wszystko w moim życiu jest okej, tylko że jestem w ciąży. Od początku z mężem nastawialiśmy się na chłopca, tymczasem okazało się, że będzie to dziewczynka i jestem przerażona. Nie mam zielonego pojęcia, jak być dobrą matką dla dziewczynki. Boję się, że będę zbyt surowa albo wręcz przeciwnie, przesadnie pobłażliwa. Boję się, aby nie pójść w kroki mojej matki. Czuję, że będzie to najtrudniejsza rzecz w moim życiu, że sama powinnam teraz maksymalnie ogarnąć siebie, aby raczej dawać przykład samą sobą, że muszę się teraz milion razy bardziej pilnować, bo inaczej nie będę idealna... I tu widzę błędne koło, bo wracam do tego, co było — czyli muszę być idealna. Nie wiem, od czego zacząć.
Pewnie w przeciwieństwie do większości z was uwielbiałem, kiedy rodzice się kłócili. Spali wtedy osobno i nie musiałem wtedy wysłuchiwać codziennych, niedających mi spać nocnych dźwięków wydobywających się z ich sypialni...
Jak dobrze, że nie mam dzieci... A nie, mam partnera, który zachowuje się jak dziecko.
To prawda, że nie ma ideałów... chociaż kiedyś myślałam, że mój partner taki jest. Przystojny, inteligentny, zabawny, ale... No właśnie, zawsze jest jakieś „ale”. W moim przypadku tym „ale” jest brak dystansu do siebie. Mój partner o wszystko się obraża, wszystko bierze do siebie na poważnie, nic nie można mu powiedzieć, bo od razu jest foch i milczenie przez parę dni.
Okazuje się, że mężczyźni też mają fochy, i to chyba nawet gorsze od kobiet.
Rodzina 2+2. Rodzice pracują, dzieci chodzą do szkoły. Całkiem dobrze się uczą. Dzieci chodzą na zajęcia dodatkowe. Wszystko wygląda jak bajka. Dziecko lat 9 wchodzi do domu. W drzwiach stoi ojciec z uśmiechem. Dziecko ściąga kurtkę, plecak. Ojciec mówi: „Słyszałem, że smakują ci papierosy”. W tym momencie ojciec zaczyna tłuc dziecko. Bije wszędzie, wszystkim, co ma pod ręką. Ręka zabolała? Czas na pas, smycz... Dziecko drze się jak opętane, błaga ojca, żeby go zabił. Po 30 minutach katowania dziecko dowiaduje się, że ktoś powiedział ojcu, że ono pali. To kłamstwo. Ojciec biegnie do szkoły na drugi dzień. Dowiaduje się, że o konkretnej godzinie dziecko było na zajęciach i nie było opcji, żeby to była ta sama osoba. Co robi ojciec? Po powrocie do domu uderza dziecko ręką w tył głowy: „Żebyś pamiętał, szczeniaku”.
To ja jestem tym dzieckiem... Mam prawie 40 lat, a ciągle to pamiętam. I wiele innych sytuacji.
Kiedy byłam w wieku przedszkolnym, rodzina bardzo często powtarzała mi, że dziadek nieustannie obserwuje mnie z nieba. Szczególnie często babcia lubiła używać tego tekstu, żeby zganić moje złe zachowanie.
Wyobraźcie sobie moje rozpaczliwe próby ochronienia mojej prywatności, wyrażane przez zasłanianie się w toalecie przy każdej wizycie i proszenie dziadka w myślach, żeby przestał na mnie patrzeć...
Mam koło trzydziestki, męża, dzieci, dom. Zanim doszłam do tego etapu, mieszkając w rodzinnym domu, przeżywałam piekło, które zgotowała mi moja mama. Wyzwiska od kur..., dz..., s... były na porządku dziennym. Przychodząc ze szkoły, zamiast usłyszeć coś w stylu: „Co tam, jak w szkole?”, słyszałam: „Gdzie się kur... pierd...? Ile zarobiłaś?”. Dla niej byłam nikim – szarpała mnie, rzucała we mnie różnymi przedmiotami, podduszała poduszką. Jak próbowałam wyjść, to kluczyła drzwi. Niszczyła mi zeszyty, książki, bo twierdziła, że jestem tępa, zniszczyła również moje nagrody z różnych konkursów czy zawodów lekkoatletycznych.... Ale po wyjściu za mąż i urodzeniu pierwszego dziecka jej zaufałam, było w miarę normalnie. Jak widziałam, jak bawi się z moim dzieckiem, to stopniowo jej wszystko wybaczałam. Ale moja mama to roszczeniowa materialistka... Pokłóciłyśmy się, zresztą nie pierwszy raz, i nie pierwszy raz mi wygarnęła, ile to ona mi pomaga, że te parę złotych, co jej płacę za pilnowanie dzieci, to śmiech na sali (studiuję zaocznie, a ona pilnuje moje dzieci, gdy mąż musi iść do pracy), że jej nic nie pomagam (woziłam ją autem, gdzie chciała, załatwiałam jej sprawy w banku, robiłam zakupy, przywoziłam do siebie na obiady itp.). Groziła mi, że jak poskarżę się mojemu bratu (brat jest starszy ode mnie i się z nią nie cacka), to tu przyjedzie i mnie zniszczy, zaczęła najeżdżać na mojego męża... Eh, sporo tego było.
Dziś powiedziałam dość. Po jej godzinnej litanii przez telefon, jaka to jestem niedobra, niewdzięczna, powiedziałam jej, że życzę jej wszystkiego dobrego i żegnam. Po odłożeniu telefonu popłakałam się, coś we mnie pękło, tak jakby ona już dla mnie umarła... Dzwoniła dziś już z 10 razy, ale nie odebrałam. W końcu odcięłam pępowinę.
Mania czystości czy zdrowy rozsądek? Sami oceńcie.
Nigdy nie dotykam gołymi rękami klamek, guzików i poręczy w miejscach publicznych — robię to przez rękaw w bluzie, a drzwi „pchaj” otwieram nogą.
Kiedy ktoś z przeciwka przechodzi blisko mnie, to wstrzymuję oddech, żeby nie wdychać tego samego powietrza.
Jedzenie w restauracjach mnie obrzydza, bo ciągle myślę, ile osób jadło tymi samymi sztućcami.
Jak ktoś pożycza ode mnie długopis, to niech sobie go już zostawi.
Nie życzę nam kolejnej pandemii, ale fajnie, jakby każdy nosił maseczki.
Wiecie, co jest w tym wszystkim najdziwniejsze? Otóż w domu mam jeden wielki bajzel — wszędzie kurz, a na podłodze sterty ubrań i śmieci. No cóż, przynajmniej rzadko łapię przeziębienia.
Dodaj anonimowe wyznanie