Pewnego razu jadę autobusem. Patrzę, wsiadają dwie dziewczyny. Czuję na sobie ich wzrok, ale próbuję nie zwracać na to uwagi. Nagle słyszę ich dialog.
– Fajny jest, nie?
– No, słodki taki!
To było o mnie. Jestem 100% kobietą. Spaliłam buraka i udawałam, że tego nie słyszałam.
Jestem takim przegrywem, że o ważnej imprezie firmowej dowiedziałem się z Facebooka, kiedy koleżanka wrzuciła zdjęcie.
Byli wszyscy. Oprócz mnie i sprzątaczki.
Pracuję tam od pół roku.
Mamą zostałam, gdy miałam 34 lata, krótko przed 10 rocznicą ślubu, po 7 latach, coraz bardziej rozpaczliwych, starań. Siedem lat nadziei, rozczarowań, badań i biegania po lekarzach, którzy bezradnie rozkładali ręce, bo nie widać żadnych medycznych przeciwwskazań. Ale w końcu się udało! Nasz mały-wielki cud. Ciąża przebiegła wzorcowo, poród również, a Zosia... Do momentu jej narodzin nie zdawałam sobie sprawy, ze można kogoś aż tak kochać. Bezwarunkowo. Za wszystko. Do utraty tchu. Momentami, zwłaszcza gdy słuchałam, jak przejęta coś opowiada albo patrzyłam, jak spokojnie oddycha przez sen, miałam ochotę, krzyczeć, biegać, bo czułam, że bezmiar tej miłości zaraz rozsadzi mnie od środka. Malutka świetnie się rozwijała i była oczkiem w głowie całej rodziny. Aż do tamtego pamiętnego dnia mogłam śmiało mówić, że mam idealne życie.
Pamiętam to jak dzisiaj — październik, piątek. Wyszłam z pracy i skierowałam się w stronę samochodu, żeby pojechać na umówioną kawę z koleżanką. Nie zdążyłam zrobić kilku kroków, gdy zadzwonił telefon. Momentalnie zrobiło mi się gorąco, poczułam w brzuchu straszny ucisk i wiedziałam, że stało się coś złego. Drążącą ręką nacisnęłam zieloną słuchawkę: „Dzień dobry. Pani W.? Zosię zabrało pogotowie. Zemdlała. Szpital X”. Kolejne dni pamiętam jak przez mgłę. Jakieś pojedyncze skrawki, okruchy dnia. Pamiętam moje maleństwo. Blade i przerażone, podłączone do miliona kabelków i dziwnych aparatów. Pamiętam męża, który po latach niepalenia z powrotem zaczął odpalać jednego od drugiego. Pamiętam irytację, którą czułam, gdy lekarze nie byli w stanie powiedzieć, co się dzieje z naszym dzieckiem. A najbardziej pamiętam wściekłość po usłyszeniu diagnozy. Niedowierzanie. I własny krzyk. Cztery lata?! Naprawdę tylko tyle?! Nie zasługiwaliśmy na więcej?
*****
Dziś Zosia miałaby 17 lat, a ja wciąż mam wiele pytań. Ale już nie jestem wściekła. Już nie płaczę. Już nikogo nie obwiniam. Po prostu tęsknię.
W szkole na polskim dostaliśmy na pracę domową napisanie listu miłosnego. Złamałem trochę formę i napisałem całą historię tego, jak to każda dziewczyna, która mi się podobała, mnie odrzuciła. Nauczycielka odczytała to przed całą klasą i wszyscy się zaśmiewali, mówiąc, że to przekomiczne. Dostałem szóstkę za tak zabawną formę wypracowania.
Moje życie uczuciowe to żart...
Znajomy produkował dropsy. Raz, żeby podkręcić trochę sprzedaż dropsów miętowych (zielonych), zrobił konkurs w stylu „znajdź czerwonego dropsa i wygraj 10 tysięcy”.
Szkopuł w tym, że czerwonych dropsów nie było, bo ich w ogóle nie produkował.
Najlepsze, że zgłosiło się czterech potencjalnych zwycięzców. Trzech dobrało podobne dropsy od innych producentów, tylko że czerwone. Jeden zielonego dropsa pomalował farbą w sprayu na czerwono.
Kto był większym Januszem: klienci czy producent?
Gdy byłem dzieckiem, moja matka nauczyła mnie bardzo ważnej rzeczy w kuchni: jak się wygotowuje, musisz dolać wody. To bardzo jej pomagało, bo gdy nieraz musiała na chwilę gdzieś iść, choćby do toalety, to zostawałem i pilnowałem obiadu.
Pewnego dnia rodzice smażyli dżem. Dla tych, którzy nie wiedzą: trzeba go co chwilę mieszać, czekając, aż wygotuje się woda.
Za każdym razem, jak rodziców nie było w pobliżu, a ja akurat przyszedłem zajrzeć do kuchni, widząc wygotowaną wodę (resztki dżemu po bokach odstające nad poziom wody), dolewałem wodę z czajnika. Rodzice zorientowali się dopiero po kilku godzinach, wciąż zastanawiając się, czemu ta woda nie chce się wygotować.
Ostatecznie musieli siedzieć przy tym dżemie do pierwszej w nocy, zanim wygotowała się odpowiednia ilość wody... Ale chciałem dobrze.
Mam żonę, lecz mimo tego, że bardzo ją kocham, podoba mi się jej młodsza siostra, śni mi się i myślę o niej... Nie wiem co robić.
Czekam na autobus, koło mnie stoi paru młodych chłopaków, tak na oko 16-17 lat, wszystko wydaje się OK. Wsiadam do autobusu i widzę przez okno, że starszy pan, którego często widzę w okolicy, bezdomny, wywrócił się, jak próbował wejść do autobusu, więc wstałam z miejsca i od razu wysiadłam sprawdzić, czy nic mu się nie stało. Zobaczyłam, że ten pan tak mocno uderzył głową w chodnik, że rozciął sobie głowę. Kierowca nic nie robi, ludzie nie reagują, ja od razu złapałam chusteczki i nie patrząc na nic, próbowałam coś zrobić, jakoś pomóc. Wiem, co to znaczy ból biedy i wiem, że warunki, w jakich mieszkamy albo stan konta nie upoważniają nas do tego, by stwierdzać, czy ktoś zasługuje na pomoc, czy nie. Ten pan próbował wstać o własnych siłach, więc złapałam go i próbowałam mu pomóc; chłopcy stali obok jakby nigdy nic, odwrócili się i udawali, że ich nie ma, dopiero po chwili jakiś facet do mnie podbiegł i zaczął pana podnosić, ale jak tylko zobaczył, że to bezdomny, to od razu go puścił i pan znów się przewrócił. Upadł do środka autobusu na podłogę, ja usiadłam koło niego i tamowałam krew. Kierowca autobusu podszedł i dał mi rękawiczki i w sumie to wszystko, co zrobił...
Potem jak tak siedziałam, to pilnowałam, żeby pan nie stracił przytomności.
Najbardziej mnie ruszyło to, że gdy powiedziałam mu, że zostanę z nim aż do przyjazdu karetki, on odpowiedział, że mogę z nim zostać aż do pogrzebu... Spytałam się go, czemu ma rękę w gipsie, powiedział, że wywrócił się na ulicy i o krawężnik złamał rękę, i tak leżał na ulicy i krzyczał z bólu, ale nikt mu nie pomógł, dopiero gdy nie miał siły krzyczeć, ktoś wezwał anonimowo karetkę. Mówiłam cały czas do niego, powiedział, że jest mu zimno, więc zdjęłam swoją bluzę i go przykryłam, później kierowca znalazł coś jeszcze i tak siedziałam z bezdomnym na środku autobusu z rękami w krwi i czułam się jak małpa w zoo, bo przybiegło tylu ludzi, a nikt inny mu nie pomógł i tak stali wgapieni w okna autobusu nic nie robiąc. Po wszystkim, gdy już przyjechała karetka i jak ten pan był już bezpieczny, odeszłam i rozpłakałam się... Przykro mi jest.
Od wczoraj jestem na diecie.
Dzisiaj jak nigdy znalazłam w skrzynce kupony do maka, ulotkę z kebsa i pizzerii.
Boże, dopomóż, abym nie zgrzeszyła.
Za każdym razem, gdy mój 10-letni syn ma coś zadane z matematyki, pilnuję, by usiadł do pacy domowej. Siadam przy nim, uważnie czuwam i przyglądam się.
Być może kiedyś zrozumiem, co tam wypisuje.
Dodaj anonimowe wyznanie