Pierwsza wizyta u nowej pani ginekolog, po krótkiej rozmowie siadam na samolot, wziernik, te sprawy, po czym słyszę: „No ciaśniutka pani jest”...
Wiecie, co jest gorsze? Odpowiedziałam: „Dziękuję”. Najbardziej niezręczna wizyta w moim życiu.
Jestem 23-letnim facetem. W wieku nastoletnim zakochałem się w koleżance i utkwiłem w tzw. friendzone. Jestem osobą, która jak się podejmie jakiegoś tematu, to nie odpuszcza do wyczerpania... Tak oto około 5-6 lat najlepszych lat życia spędziłem, latając za nią, nie widząc, że ma mnie totalnie w dupie. Zacząłem odpierdalać dziwne rzeczy, wchodzić w ryzykowne sytuacje. W międzyczasie były inne dziewczyny, ale nie mogłem się oderwać od tej jednej. Dzisiaj boję się bliskości, miłości, seksu, w sumie wszystkiego związanego z kobietami, choć jakaś mała cząstka mnie jeszcze jakiejś pragnie, to wobec nawet dość wyraźnie zainteresowanej koleżanki jestem zimny i obojętny. Z tego wszystkiego mój tryb życia to dom, praca, spanie i tak w kółko. Prawdę mówiąc, nigdy w życiu nie miałem możliwości ani wejść w związek, ani go zerwać.
Piszę to, żeby się komuś wygadać, z moimi social skillsami z roku na rok gorzej.
Moja rodzina jest jedną z tak zwanych „na pokazówkę”. W towarzystwie idealna rodzinka, dzieci poukładane, które dobrze się uczą, rodzice nigdy się nie kłócą. Tak jest tylko wtedy, jak ktoś jest obok. Piekło (przynajmniej dla mnie) zaczyna się, jak zamykają się drzwi „ukochanego” domu. I nie, nie chodzi tu o to, że to rodzice mnie gnębią. Za to tę rolę spełnia cudownie, wręcz wypracował to do perfekcji, mój młodszy o dwa lata brat...
Jestem bezkonfliktowa. I co ja mogę zrobić, kiedy zamykają się te drzwi? Wtedy zaczynają się wyzwiska, poniżanie, a czasami nawet dochodzi do rękoczynów. Nieważne co zrobię, zawsze usłyszę, jaka to ze mnie dziwka, ku*wa, jeb*na szmata, poje*ana pizda, która nic nie umie porządnie zrobić. Nawet nie potraficie sobie wyobrazić jakie to uczucie, kiedy siedzisz w pokoju (niestety mój pokój jest tak zwany przechodnim, więc na chwilę wytchnienia, prywatności mogę sobie tak naprawdę liczyć dopiero w łazience — chociaż nawet wtedy mam czasami „niezapowiedziane wizyty”) i nagle wchodzi brat i zaczyna wyzywać od kurew, bierze twoje rzeczy, zaczyna nimi w ciebie rzucać... I najwyraźniej jemu to pasuje. Jakby jeszcze tego było mało, on uważa się za nie wiadomo jakiego macho i już nie raz usłyszałam teksty: „zrób mi loda/ obciągnij mi druta”, „ale masz duże cycki”. Potrafi także mnie uderzyć. Sytuacja sprzed chwili: słucham sobie spokojnie muzyki, a ten wpada do pokoju. Po wyrazie jego twarzy widzę, że jest wkurzony i to mocno. Nawet się nic nie odezwał, tylko chwycił mojego gumowego klapka i jak w amoku zaczął mnie nim okładać. Poderwałam się jak oparzona z łóżka i zaczęłam krzyczeć, żeby przestał. A on co? Uderzył jeszcze trzy razy i wtedy swoim typowym tonem powiedział: „weź się, pizdo, zamknij”. Nogi bolały mnie tak bardzo, że zaczęłam płakać. Jak się potem dowiedziałam, pobił mnie tylko dlatego, że w sklepie nie było jego ulubionych chipsów...
Wszystko zaczęło się mniej więcej trzy lata temu. Na początku, chyba przez dwa lata, chodziłam na skargę do rodziców. A co oni na to? „Ale on czegoś będzie od ciebie chciał”, „Ale to jest głupie dziecko” itp. I na takich gadkach się kończyło. Raz czy dwa został „ukarany”. Za tą karą kryło się to, że np. nie mógł oglądać telewizji. Na początku nawet to działało, a teraz słyszę tylko od rodziców: „Nie zawracaj mi głowy”... I teraz brat pozostaje bezkarny. Nie mam się nawet do kogo zwrócić. Nikt mi przecież nie uwierzy, że to wszystko robi uczeń podstawówki...
Mam 35 lat, od 10 jestem mężatką, mamy troje dzieci, dom i psa. Poukładane, spokojne życie. Problem w tym, że nie kocham swojego męża. Wszelkie uczucie już dawno się wypaliło. Nie mamy o czym rozmawiać, nie spędzamy razem czasu, po prostu nic nas nie łączy oprócz dzieci. Marzę o tym, żeby znalazł sobie inną i zostawił mnie w spokoju. Z drugiej strony, czuję się bardzo samotnie. Do tego stopnia, że w wyobraźni stworzyłam sobie całe życie alternatywne. W marzeniach uśmierciłam obecnego męża i poznałam nowego — takiego, jakiego zawsze chciałam mieć. W myślach rozmawiam z nim, chodzimy na spacery, oglądamy filmy, bawimy się i śmiejemy. Nie potrafię zasnąć, dopóki nie wyobrażę sobie, że on trzyma mnie w ramionach. Wytwór mojej wyobraźni ma imię, określony wygląd, charakter, wymyśliłam mu cały życiorys, rodzinę, po prostu wszystko. Jest moim ideałem. I tak bardzo bym chciała, żeby te marzenia się spełniły, choć wiem, że to nierealne. I zastanawiam się, czy to już jest choroba psychiczna, czy tylko „zwykła” samotność?
Zmieniłam mojego faceta w miesiąc. Problem tkwił w jego kolegach. Zaczęło się od jednego kumpla z podstawówki, z którym odnowił kontakt jakiś rok temu, a który to wciągnął mojego chłopa w to towarzystwo. Byli to ludzie bez pracy, mający dzieci i od nastoletnich lat uzależnieni od przeróżnych używek. Jak potrzebowali więcej pieniędzy, to po prostu handlowali. Nie widzieli nic złego w tym, że ich partnerki zaharowują się, żeby jakkolwiek się im żyło. I zaczęło się codziennie wychodzenie na palenie, wydawanie na to jego oszczędności, większość czasu na odlocie. Imponowało mu to towarzystwo, bo po paleniu nieźle bajkopisali i każdy się przechwał, co to nie on. Starych kumpli odstawił, bo nie chcieli się bawić tak często. Ogólnie z mojego faceta w rok zrobił się zjarany przygłup, któremu nawet groziło zwolnienie z pracy. W ciągu roku nagle przestaliśmy spędzać czas jak dawniej, przestaliśmy rozmawiać o tym, co nas przeraża albo cieszy. Rozmowy i tłumaczenie nic nie dawały, bo jak rozmawiać z człowiekiem, który ma wywalone, a baba tylko narzeka? W międzyczasie zaszłam z nim w ciążę. Nie interesował się naszym dzieckiem i nawet miał gdzieś płeć, nie cieszył się tym. I wtedy stwierdziłam, że mam dość i zmieniłam taktykę. Zamiast mówić jacy jego kumple są beznadziejni i ściągają, zaczęłam się pytać o nich coraz więcej. Moje wiecznie zjarane chłopię ucieszone, że w końcu polubiłam jego kolegów, mówił mi o nich jak najwięcej, gdzie mieszkają, jak wyglądają, skąd mają towar, pokazywał mi ich zdjęcia na fb. Zapisywałam sobie wszystko. Wszystko po to, aby pójść pewnego dnia na policję i złożyć donos na nich wszystkich. Część została skazana za posiadanie, część za rozprowadzanie i handel, część nawet za przemoc domową. A mój chłop w końcu przejrzał na oczy, widząc, ile jeszcze o swoich kumplach nie wiedział i w co mogli go wciągnąć i na jaką skalę zaniedbał swoją kobietę w ciąży. Niestety musi odbudowywać relacje ze starymi kumplami.
PS Nie mam nic przeciwko używkom raz na jakiś czas, w tym wyznaniu chodzi mi o tak patologiczną formę jak opisana w wyznaniu.
Było nas trzech braci, trzech urwisów. Tata był od zawsze bardzo wybuchowy i prawie każde nasze przewinienie kończyło się pasem na tyłku. On nie widział w tym nic złego, w końcu sam był tak wychowywany, ale ja sobie przyrzekłem jako 8-latek, że nigdy nie uderzę swojego dziecka. Lata mijały, tata przestał nas bić („co ja będę bił stare konie?”) i ostatecznie sami dorobiliśmy się swoich dzieci. Nie wnikam, jak wychowują swoje dzieci moi bracia. Wiem, jak ja wychowuję:
Przez lata słuchałem, co się dzieje na świecie i w Polsce i stwierdziłem, że bicie i klaps to różne, kompletnie różne sprawy. W najprostszym rozróżnieniu: klaps jest świadomym wymierzeniem kary przez rodzica/ opiekuna i świadomym przyjęciem kary przez dziecko. A bicie? To wyładowanie emocji. Jeśli rodzic jest zdenerwowany, to na 99% bije dziecko. Ale jeśli rodzic jest całkowicie opanowany i świadomy, to może dać klapsa. I jeszcze jedno: w moim pojęciu świata mogą istnieć dzieci, które zostały wychowane bez klapsa w całym swoim życiu (i nadal są grzeczne). Czy to częsty przypadek? Raz w pociągu spotkałem faceta, który w rozmowie stwierdził, że nigdy nie dał klapsa, a syn (też tam był) rzeczywiście był wychowany. Jeden przypadek w moim życiu.
I zanim się rzucicie na mnie, to podam przykład mojego syna: podobnie jak ja, jest bardzo emocjonalny. Czasami widuję, że miota się i chce płakać, ale nie ma rzeczywistego powodu. Rzuca zabawkami i ewidentnie chce zagrać na emocjach swoich rodziców. „Jak nakrzyczą, to będę poszkodowany i będę mógł płakać”. A my? Widząc takie zachowanie, nie zwracamy uwagi (widzimy, że wymusza). Co jednak zrobić, gdy upominanie, że zabawkami się nie rzuca, nie pomaga? Ano dajemy klapsa. Podchodzę ze spokojem, przekładam przez kolano (ze spokojem!), i uderzam spokojnie ręką w pupę (ubraną). Potem kładę syna na podłodze, tam gdzie był. Po trzech minutach jest spokój i dalej bawi się (grzecznie) zabawkami.
Kilka razy rozmawiałem o tych sytuacjach z żoną. Ostatnio przyznała mi się, że z całych sił stara się nie wybuchnąć śmiechem, kiedy wymierzam taką karę. Bo z jej perspektywy jest to bardzo zabawne: spokojnie podchodzę, spokojnie uderzam, a dziecko ryczy niewspółmiernie do sytuacji (siła dużo mniejsza niż używana w zabawach z dzieckiem). I wszystko „w zwolnionym tempie”.
Czy kiedykolwiek uderzyłem dziecko? Tak, raz w życiu nie zrobiłem tego ze spokojem, ale żeby wyładować emocje. Dziecku nic się nie stało, zostało przeproszone i szybko zapomniało, ale ja i tak miałem kaca moralnego. Nigdy więcej. Bicie wzbudza strach. A banie się rodzica to najgorsze, co można zrobić.
Zostałam wychowana na kompletnie nieudolną kobietę. Mama nigdy nie pozwalała mi brać udziału w „domowych czynnościach”. Pamiętam, że jako dzieciak próbowałam jej pomagać, ale szybko coś psułam – przewróciłam itp. albo szło mi to wolno. „Za taką pomoc ja dziękuję, idź się pobawić”. No to z czasem przestałam pomagać. Właściwie jedyną czynnością, którą mi zlecano, było odkurzanie – a dla mnie to były tortury z powodu dźwięku. Nie pytajcie, dlaczego: nie wiem. Dźwięk odkurzacza zawsze był dla mnie nie do zniesienia. Jak już muszę, zaciskam zęby, ale cierpię. Kiedy przewinął się temat tego, by kupić cichy — zostało to potraktowane jako fanaberia. Nie żeby ktoś wierzył, że naprawdę mnie ten dźwięk męczy, było to traktowane jako tani wykręt. Może w ostatnich latach wreszcie dotarło.
Gdzieś w wieku licealnym zaczęło się: „Twoje koleżanki w domu coś robią, a ty nic”, ale jako że dobrze się uczyłam, zwykle było to zwalane na konieczność nauki i brak czasu. Potem poszłam na studia, w międzyczasie prowadząc życie „kawalerskie” – zupki z paczki, gotowe żarcie, „kontrolowany chaos”.
Po studiach wróciłam do domu i… nic nie umiem. Gotować, „dobrze” sprzątać – czego mama nie omieszkuje mi wypominać. Kiedy pojawia się z mojej strony propozycja, że coś zrobię, jest reakcja śmiechowa: „Przecież ty nie umiesz”. W sumie słusznie, bo większość moich prób zrobienia czegokolwiek kończy się klęską. Np. kiedy chciałam posprzątać łazienkę (mama pedantką też nie jest i trochę dom zapuściła), starłam zniszczony silikon wokół kranu, biorąc go za kamień. Z drugiej strony – mama pomocy oczekuje. „Taki bałagan, ale nie przyszło ci do głowy posprzątać”. Nie przyszło. Naprawdę, przywykłam do bałaganu, który panował w domu od zawsze, a który w miarę sprzątała mama. Jak próbowałam sprzątać, ogarniało mnie zwykle takie „no ale nawet nie wiem, gdzie to odłożyć”. Jak posprzątałam według własnej inwencji, była awantura, bo mama nie mogła niczego znaleźć.
Najbardziej boli, gdy słyszę, że nie powinnam nigdy wychodzić za mąż, bo nie nadaję się na żonę. Powinnam zostać sama, nie niszczyć nikomu życia. Kobiety-lekarze już z założenia nie nadają się według niej do związków, bo za dużo czasu spędzają w pracy i na nauce po niej, a co dopiero takie, co nawet nie postawią mężowi obiadu. Na „przecież niektórzy faceci lubią gotować, to może znajdę takiego”, pojawia się, że mógłby lubić przed ślubem, a później będzie tego oczekiwać.
Mama żali się ludziom, że nie może liczyć na swoją córkę. Często też mi to wypomina, jest smutna z tego powodu… A ja czuję się wtedy jak gnida.
Cierpię na różne zaburzenia, między innymi jedzenia oraz picia. Problem jest w tym, że nie potrafię zjeść czy napić się przy kimkolwiek. Uciekam nawet do WC, by zapchać żołądek na szybko lub zwilżyć gardło potajemnie.
Mam dziewczynę i zawsze gdy szliśmy do jakiejś knajpki, finalnie tylko ona jadła. Nie potrafiłem się „przekonać”, by choćby spróbować. Bałem się, ściskało mi gardło, wykręcało kiszki. Po prostu nie.
Postanowiłem z tym walczyć. Moje próby były jednym wielkim niewypałem. Ale nie chciałem się poddać.
Dziś pojechałem z dziewczyną do kawiarni. Kupiłem nam kawy. Nie wyszliśmy, dopóki nie wypiłem swojej. Ze łzami, bo tak musiałem na siebie naciskać, ale jednak! Będziemy to potarzali, aż się bardziej przyzwyczaję do „ludzkich zachowań” i sam pozbędę się swojej fobii. Już chcę kolejnej próby, udanej i mniej ukrytej (bym nie musiał się tak wycofywać, prawie chować pod stół) – chcę, by żyło mi się łatwiej, przyjemniej, a bez tego będzie na pewno o wiele mniej skomplikowanie.
Morał z tego taki, czy raczej przesłanie – z wszystkiego da się wyjść, działać naprzeciw przeciwnościom, pokonywać swoje słabości. To kwestia psychiki i podejścia. :) Nie ma co siedzieć na dupie, płakać i narzekać, skoro można się na coś uprzeć, ruszyć do działań i cieszyć się z własnych sił, możliwości, dokonań. Warto próbować.
Pracowałam kiedyś w kawiarni, przyszedł klient na kawę, był niewidomy. Usiadł przy pierwszym stoliku i zaczął opowiadać swoje nieszczęsne życie. Na to ja: „Tak to czasem jest, sam pan widzi...”. W trakcie rozmowy jeszcze dwa razy użyłam powiedzenia „no widzi pan”.
Na szczęście nie widział mojego wstydu na twarzy.
W trakcie oglądania Gry o Tron mój chłopak stwierdził, że on nie czai, dlaczego seks z rodzeństwem to jakieś przestępstwo i w ogóle jego zdaniem to jest zupełnie normalne i powinno być zwyczajnie dopuszczalne, a nie, że kazirodztwo i w ogóle zakazy. Ma 3 siostry i 5 kuzynek...
Dodaj anonimowe wyznanie