Moja sześcioletnia córka często chodzi po domu i śpiewa. Najczęściej są to aktualne hity lub zasłyszane na imprezach rodzinnych kawałki. Często przekręca teksty. I tak piosenka Sanah „Kolońska i szlugi” według jej wersji brzmi „Gorączka i szlugi”. Z kolei hit Zenona Martyniuka „Oczy zielone” śpiewa: „Przez te oczy, te oczy zielone, oszalałem, gwiazdy chyba tym oczom oddały cały blaaa-aa-ask. A ja serce miłości spragnione ci oddałem, tak zakochać, zakochać się można CAAAŁY CZAS...”.
„Wolność i swoboda” Boysów w remiksie mojej gwiazdy: „Niech żyje wolność! Wolność i ... STODOŁA!”.
Zwykle przypisywałam tę umiejętność genom męża. Było tak do chwili, gdy podśpiewując sobie w pracy za radiem: „Chyba dosyć już mam, tyle straconych szans, dobrze zaczęło się, teraz w chaosie trwa. Awaryjny zawrót łba, ewakuacji nadszedł czas” nie zorientowałam się, że w tekście jest „awaryjny ZAWIÓDŁ PLAN”.
Chyba czas pogodzić się ze swoimi ułomnościami i nie zwalać ich na męża.
Mój pierwszy, a zarazem ostatni horror obejrzałam w wieku 7 lat. Oglądałam go razem z mamą i nie pamiętam już, o czym dokładnie był, ale to nieistotne. Istotne jest natomiast to, co działo się potem w moim umyśle. Bałam się własnego cienia... a codzienne wizyty w łazience, by się umyć, kończyły się cichym płaczem po nocach ze strachu. Bałam się zostawać sama na dłużej niż minutę. Po tym, jak przez dłuższy czas leczyłam się z mojego dziecięcego lęku, przysięgłam sobie, że za żadne skarby JUŻ NIGDY W ŻYCIU nie sięgnę po tego rodzaju filmy. Choćby się waliło i paliło... i cóż tu się więcej rozwodzić, trwałam w moim postanowieniu, do czasu aż skończyłam 17 lat.
Tego feralnego dnia w liceum moją pierwszą lekcją była religia, a temat dotyczył opętania i egzorcyzmów. Myślę sobie okej, jakoś to przetrwam. I radziłam sobie naprawdę nieźle... do czasu aż dwie laski z tyłu klasy nie wpadły na genialny pomysł, by obejrzeć „Egzorcystę”. Ku mojej radości nauczycielka nie zgodziła się na oglądanie tego rodzaju filmu na lekcji, zgodziła się natomiast pójść na kompromis i zamiast tego puściła nam dokument o przeprowadzanych na pewnej kobiecie egzorcyzmach. Przez jakieś pół godziny siedziałam z zasłoniętymi uszami, gdy po klasie roznosił się głos/krzyk jakiegoś „demona” uwięzionego w ciele młodej kobiety. Krzyki i prychnięcia, które się z niej wydobywały, gdy ta próbowała zmówić modlitwę, doskonale pamiętam do teraz.
Chociaż od tego czasu minęły już prawie cztery lata, do teraz mam kłopoty ze snem. Bywają noce, gdy obsesyjnie wpatruję się w ściany i szukam jakichś demonicznych twarzy. I choć jest już lepiej niż na samym początku, są dni, gdy potrafię sobie wmówić wiele bzdur co do tego, że demony istnieją, że przyjdą do mnie i zrobią mi to, co tamtej kobiecie na filmie. Nie jestem jakoś mocno wierzącą osobą, nigdy nie byłam i wiem też, że z czasem mi przejdzie, tak jak przeszło, gdy byłam małą dziewczynką, ale nie zmienia to faktu, że bywam po prostu przerażona.
Mam 18 lat i totalnie nie dogaduję się z mamą. Pewnie powiecie, że każdy tak ma. To prawda, tylko że my jesteśmy... diametralnie, totalnie inne.
Ja lubię pastelowe kolory. Mama kocha jaskrawe.
Ja kocham kupować rzeczy. Mama nienawidzi rzeczy.
Ja kocham koty. Mama nienawidzi kotów.
Ja uwielbiam moje przyjaciółki. Mama nienawidzi moich przyjaciółek.
Ja nie jestem osobą wierzącą. Mama jest.
Ja lubię lekko (naturalnie) się malować. Mama tego nienawidzi.
Ja lubię naszych sąsiadów. Mama ich obgaduje.
Ja mam swoje poglądy. Mama za to na mnie krzyczy.
Cokolwiek nie powiem, i tak będzie źle. Mama krzyczy, zaprzecza, karze mnie, obgaduje i czuję, jakby miała mnie dość. Nie wiem, czy jest COKOLWIEK, w czym byśmy się zgadzały.
Z tego co słyszałam od różnych członków rodziny, pierwsze pół roku życia spędziłam w szpitalach. Opowiadali mi, jak bardzo moja mama się modliła o to, bym przeżyła. Prawie 26 lat później leżę w łóżku, w pustym mieszkaniu, walcząc z chęcią skończenia ze sobą. Czuję się jak ostatnia egoistka.
Masturbuję się do zdjęć mojej żony. Kochamy się dość często, kilka razy w tygodniu, a ja potrafię robić to nawet niedługo po stosunku.
W podstawówce pojechaliśmy z klasą na wycieczkę do Zielonej Góry, wtedy też miałem urodziny. Moja klasa (wraz z dwiema nauczycielkami) pomyślała sobie, że zrobią mi niespodziankę. Niespodzianka jak niespodzianka, fajnie było, ale co się działo w trakcie, to jest najciekawsze. Zasłonili mi oczy, nic nie widziałem. Przez to, że nic nie widziałem, przypadkowo złapałem obiema rękami piersi mojej nauczycielki, wtedy powiedziała mi: „Wiem, że masz urodziny, ale nie przesadzajmy”...
Była to dla mnie tak bardzo krępująca sytuacja, że do dziś się czerwienię na samo wspomnienie. :)
Kiedy byłam jeszcze dzieckiem, w domu się nie przelewało, często brakowało podstawowych środków higieny osobistej, a na śniadanie, obiad i kolację podawano mi chleb z masłem i cukrem lub — tuż po wypłaceniu zasiłków przez pomoc społeczną — na bogato był chleb z dżemem. Włosy myłam zazwyczaj płynem do mycia naczyń, bo nic innego po prostu nie miałam. Było jeszcze jakieś mydło w kostce i papier toaletowy, to wszystko. Nie pytajcie, dlaczego rodzice nie pracowali, bo nie wiem. Na wszystko była wymówka — jak na moje, nie chciało im się pracować. Rodzice niezbyt się mną przejmowali, aby cokolwiek mieć lepiej sama, musiałam się postarać, zapracować... jednak kto przyjmie do pracy 10-latkę? Udało mi się w końcu złapać jakieś zajęcie — opieka nad sporo młodszym kolegą (miałam już 12 lat). Zarabiałam szalone 20 zł tygodniowo — bardzo mało patrząc na to, że codziennie pilnowałam go po szkole przez kilka godzin, ale było mi lżej, że w końcu będzie na podstawowe rzeczy... Póki nie okazało się, że całą kasę zabrali rodzice. Zniechęciłam się do tej pracy i pod pretekstem zbliżającego się sprawdzianu wycofałam się z opieki nad maluchem. Po jakimś czasie znowu znalazłam jakieś płatne zajęcie i znowu całą kasę zabierali mi rodzice — tak było za każdym razem, dopóki nie skończyłam 18 lat. Zrobiłam im wtedy ostrą awanturę o całokształt i mając w tajemnicy uzbieraną kasę na wynajem, wyniosłam się tego samego dnia.
Jako że przez lata byłam zaniedbana (ile można myć zęby samą wodą?), z biegiem czasu moje uzębienie bardzo ucierpiało (niedożywienie i brak najprostszej pasty do zębów zrobił swoje). Aktualnie do wyrwania mam prawie cały jeden łuk (zostały same korzenie, niektóre już zarastają dziąsłami), poszłabym to wszystko wyrwać, ale jestem bardzo młodą osobą i przy tak znaczącej utracie zębów jest spore ryzyko, że zdeformuje mi się szczęka (rozjadą się zęby, które mam zdrowe), ponadto z biegiem lat może ubywać kości i z czasem może okazać się, że nie będzie już na czym tej protezy mocować. Technologia poszła naprzód, dzisiaj można pojedynczo wymieniać zęby, ale kosztuje to krocie. Mimo tego, że pracuję, nie stać mnie na tak wielki remont uzębienia. Czuję się z tym źle. Stosuję specjalne dentystyczne preparaty, dzięki którym nic dalej się nie psuje, a bakterie się nie rozwijają i tak holuję przez życie to, co mi zostało z tych zębów w nadziei, że w końcu uzbieram na swoje „trzecie zęby” i je po prostu wymienię. W tej chwili jednak mając kredyt mieszkaniowy i przedszkolaka na utrzymaniu skupiam się nad tym, by to jemu niczego nie brakowało.
Kilka lat temu moja babcia dowiedziała się, że ma raka trzustki. Babcia jechała do szpitala z przekonaniem, że już nie wróci do domu. Jednak wszystko poszło dobrze i babcia po kilku tygodniach została wypisana. Co jakiś czas jeździła na badania kontrolne. Później przyszła pierwsza chemia — babcia po niej czuła się całkiem nieźle. Druga chemia — troszeczkę zaczęły jej wypadać włosy i powiedziała, że na trzecią chemię się nie zgodzi. W trakcie drugiej chemii okazało się, że są przerzuty. Lekarz odradził kolejnej serii chemioterapii ze względu na złe wyniki badań. Rak postępował bardzo szybko.
Styczeń — babcia spaceruje, trzymając w jednej ręce laskę/kulę, czasami nawet daje radę bez żadnego podparcia.
Koniec stycznia/początek lutego — babcia spaceruje, trzymając w jednej ręce kulę, a w drugiej czyjąś rękę, bo nie jest w stanie sama dojść np. do łazienki.
Druga połowa lutego — babcia spaceruje z balkonikiem, bo musi mieć równe oparcie w obu rękach, nie jest już w stanie dojść do łazienki.
Pierwszy tydzień marca — babcia najczęściej siedzi na wózku inwalidzkim, po bardzo silnych lekarz przeciwbólowych jest osłabiona, praktycznie śpi po 15-18 godzin dziennie, bo nie da się jej dobudzić, już nie ma siły w nogach, żeby chodzić, że tak powiem, „na piechotę”.
Drugi tydzień marca — babcia już nie spaceruje, leży w łóżku albo siedzi w fotelu, żeby kręgosłup jej troszkę odpoczął, nie może ustać na nogach nawet z czyjąś pomocą.
Trzeci tydzień marca — babcia praktycznie nic nie je, ale przyjmuje dużo płynów, nerki przestają pracować.
Ostatni tydzień marca — babcia nie je, nie pije, pielęgniarka nie może wbić się w żyłę, aby założyć wenflon, bo wszystkie żyły są zapadnięte...
Siedziałam przy mojej kochanej babci, karmiłam ją, prowadziłam do łazienki, a gdy już nie mogła chodzić, zmieniałam pampersy. Nie żałuję, że nie wychodziłam na imprezy, spotkania ze znajomymi. Nie żałuję, że zawaliłam sobie pierwszy rok studiów i zaczynam moją edukację od początku. Myślę, że każdy domyśla się, jak ta historia się kończy... Kilka dni przed Wielkanocą babcia odeszła.
Powiem Wam, że nigdy w życiu nie przeżyłam czegoś tak okropnego — ta bezsilność, kiedy cierpi osoba, którą kochasz, kiedy krzyczy z bólu, umiera na twoich oczach, a ty nic nie możesz z tym zrobić...
Na koniec życzę Wam wszystkim, żeby Was i Waszych bliskich nie spotkało nigdy coś takiego.
PS Nigdy nie zapomnę tego lekkiego uśmiechu, który babcia miała na twarzy, gdy jej serduszko przestało bić. Po jej śmierci cierpiała cała rodzina, ale ja czułam ulgę, że cierpienie babci się skończyło.
Moja ukochana matka moich nienarodzonych dzieci biega od wczoraj szczęśliwa po mieszkaniu, sprząta, pierze, piecze pierniczki i szykuje już wszystko na święta przy zapętlonym „Last Christmas”.
Mamy listopad, no trzymajcie mnie...
Tak się wstydzę mojego wieczornego podjadania, że zanim wyjmuję czekoladki z szafki, to zasłaniam wszystkie okna, żeby sąsiedzi nie widzieli.
Dodaj anonimowe wyznanie