Mając 20 lat, dostałem w życiu pierwszy komplement. Gdy oddawałem krew, pielęgniarka powiedziała: „Ma pan takie piękne żyły...”.
Dzisiaj mam 36 lat. Okazało się, że to był pierwszy i ostatni komplement, jaki dostałem w życiu.
Jestem chrześcijanką, lubię się modlić, chodzić do Kościoła, obchodzić święta. I wiecie co? Nikogo nie krzywdzę, żyje sobie normalnie. Zastanawia mnie, dlaczego ludzie tak plują jadem na samą myśl o Kościele? Jest taka opcja, że jeśli się czegoś nie lubi, to się omija szerokim łukiem. Nie trzeba kaszleć pod każdym postem o chrześcijaństwie, jakie to jest okropne, beznadziejne, bezsensowne i bajkowe. Nie lubię rapu, ale jak ktoś o tym mówi albo doda zdjęcie lub post, to pomijam. Niech sobie lubi, niech sobie dodaje, a co mnie to obchodzi? Nie wrzucam prześmiewczych rzeczy odnośnie do rapu, bo tak jak wspomniałam, niech sobie ktoś lubi, mimo że ja mam co do tego odmienny stosunek. Nie wrzucam każdego rapera do jednego worka, jak wielu z Was robi z księżmi. Wiem, że to jest słabe porównanie, wiem, że wielu księży wiele złego wyrządziło. Nikogo nie wybielam, ale z jednej strony ludzie chcą, aby była zgoda, wyrozumiałość itd., a z drugiej wytwarzają nagonkę na dany odłam społeczny. Najlepsze, że robią to ludzie ochrzczeni, po wielu sakramentach i tacy, których dzieci są już po Komunii. Jedni wierzą w znaki zodiaku, drudzy w przesądy, a kolejni w Boga. W porządku! Bez znaczenia, czy człowiek jest wysoki, niski, chudy, gruby, wierzący w Boga czy nie, grunt, aby nie krzywdził drugiego.
Spotkałam jakiś czas temu byłego faceta, z którym rozstałam się 6 lat temu. Chwilę porozmawialiśmy, co u nas. Patrząc na niego i rozmawiając, ucieszyłam się, że decyzja o rozstaniu była jednak dobra i w zasadzie chwilę później już o nim zapomniałam i wróciłam do swoich spraw. On najwyraźniej o mnie nie zapomniał, bo nie wiem, czy wierzycie w przyciąganie myślami, ale śnił mi się dwie noce z rzędu, a trzeciego dnia zaczął do mnie wypisywać. Tłumaczyłam mu, że mam już swoje życie, męża, dziecko, a to, co było między nami, to już przeszłość i żeby nie męczył mnie swoimi żalami i wyrzutami.
Szkoda mi go z jednej strony, bo chyba coś mu się dzieje z psychiką i nie radzi sobie z życiem, ale ja mam swoje życie i nie chciałam wracać do tego, co było, a on zachowywał się jak zbity pies i musiałam mu nawciskać trochę przykrych słów, żeby się odczepił, ale on nie chciał się odczepić. Dopiero interwencja mojego męża przyniosła skutek. Nie wiem, jak przebiegła rozmowa między nimi, ale od tamtego czasu mam spokój. Czuję się jednak jakoś nieswojo, męczą mnie te wszystkie wypowiedziane słowa i ogólnie ta cała sytuacja, chyba w przypływie złości powiedziałam za dużo. Jakoś mi go szkoda, a nie powinno.
Kiedy miałam 5 lat, to zdjęłam swojej cioci spodnie z zaskoczenia, gdy się nachyliła, a potem złapałam za pupę i zatopiłam swoje zęby w jej pośladku...
Chyba byłam najbardziej popierdolonym dzieckiem na świecie :)
Jakiś miesiąc temu jechałam do szpitala wolskiego do mojego ojca (guz mózgu). Wysiadłam już z tramwaju i miałam 100 metrów do przejścia. Nagle na mojej drodze ukazał się Anioł – kobieta lat ok. 50. Rozłożyła ramiona i ze szczerością wypowiedziała jedno słowo: „Tulimy?”. Podeszłam do niej z moim ciężarem smutku, beznadziejności i samotności i rozpłakałam się w jej ramionach.
Nie wiem, kim jesteś, ale dodałaś mi, kobieto, siły. Bardzo dziękuję.
Spędzam większość urlopu, leżąc i nic nie robiąc. Czytam książki, słucham muzyki, piję drinki i odpoczywam biernie, gdyż pracuję fizycznie cały rok i poza spacerami po mieście nie robię absolutnie nic. Taki reset.
Zapewne kojarzysz ten moment, gdy będąc na wakacjach, gdzie największą rozrywką jest hotel all inclusive z basenem, ludzie zajmują leżaki swoimi ręcznikami i... znikają na pół dnia. Bo przyjdą po obiedzie, a nie będą leżeć byle gdzie lub po kimś.
Przez dwa z dziesięciu dniu szanowałem to i szukałem wolnego leżaka dla siebie i swojej dziewczyny, podobnie mój przyjaciel wraz ze swoją już narzeczoną. Ale po uważnej obserwacji zauważyłem, że... sześć leżaków w najlepszym miejscu było wolne od 9 rano aż do 16.
Trzeciego dnia poszliśmy nad basen i owe leżaki ponownie były zajęte. Podszedłem. Zebrałem cztery ręczniki. Złożyłem je w schludną kostkę, złożyłem na kupce i położyłem na jednym ze stolików pod palemką.
Około godziny 15 przyszła czteroosobowa rodzina – około 60-letni facet z żoną i jego 30-letni syn z dziewczyną. Starszy pan dreptał w naszą stronę i wołał już z odległości: „To nasze leżaki! Jazda z nich, gówniarze, ja je zająłem już o szóstej rano!”. Podszedł i stał nade mną i moim przyjacielem. Tak się złożyło, że oboje ciężko fizycznie pracujemy, ale i oboje jesteśmy prawie dwumetrowymi facetami, ergo – nie boimy się starszego faceta. Patrzę na niego zza okularów przeciwsłonecznych, popijam drinka i mówię na bezczela: „Jak przyszliśmy, nie było ręcznika. O, tam jakieś leżą” i wskazałem na kupkę. Syn jakoś zniechęcił ojca do dalszej konfrontacji i poszli na inny leżak, klnąc pod nosem.
Sytuacja powtórzyła się jeszcze dwa razy. Potem już ich nie widziałem.
Od tamtej pory nie zwracam uwagi na zajęte ręcznikiem leżaki – oczywiście nie kładę się, gdy ktoś na chwilę poszedł coś zjeść albo pływać czy pić. Ale jak nie ma kogoś dłużej jak 40-60 minut, bez ceregieli składam ręcznik w ładną kostkę, kładę gdzieś w pobliżu i zajmuję leżak. Ot, taka moja wredna druga strona medalu.
„Nie masz na co narzekać!” Jak często słyszycie to zdanie? Bo mnie ono już dudni w uszach. Odkąd pamiętam, wszyscy dookoła w rodzinie mają problemy, którymi się dzielą. Tu ktoś ma chore dziecko, tu się ktoś rozwodzi, tu jest ktoś poniżany przez swojego partnera, tu ktoś za mało zarabia i nie może pozwolić sobie na zakup mieszkania itp.
Parę lat temu zdiagnozowano u mnie fobię społeczną. Zanim zaczęłam się leczyć, nie było łatwo mi funkcjonować, musiałam robić wiele rzeczy na siłę. Kiedy nie chciałam gdzieś wyjść np. ze znajomymi na miasto, słyszałam, że jestem leniwa. To, że nie mogłam nawiązać relacji damsko-męskich, to dlatego, że jestem za wygodna. Podsumowując, nic mi nie jest, a ja tylko narzekam i marudzę. Postanowiłam więc założyć maskę – uśmiecham się, staram się nawiązywać nowe relacje, być duszą towarzystwa, bo tego ode mnie oczekują.
Parę miesięcy temu dowiedziałam się, że po wielu latach w jednej firmie muszę poszukać sobie nowej pracy. To było jak grom z jasnego nieba. Czułam się tam bezpiecznie, miałam fajnych znajomych, było mi tam dobrze, a teraz wszystko będzie nowe. Kiedy chciałam z kimś z rodziny porozmawiać o tym, co czuję, to usłyszałam, że to bardzo dobra wiadomość, w końcu poznam nowych ludzi, to dobrze mi zrobi. No tak, przecież marzę o tym, żeby wyjść ze strefy komfortu, zmienić pracę, poznać nowych ludzi. Przecież nie mam na co narzekać, żyję jak pączek w maśle, niczego mi przecież nie brakuje, a w sumie to jestem farciarą i zawsze wszystko mi się udaje. Przestałam więc mówić o swoich problemach, a tylko napomknę, że wypowiedzenie to jeden z kilku obecnych problemów.
Trochę czasu potrzebowałam, aby sobie to poukładać i dopiero po kilku tygodniach postanowiłam wysłać CV do czterech firm. Oczywiście liczba pytań, czy już znalazłam pracę, zaczęła dorównywać zdaniu, że nie mam na co narzekać, a odpowiedź, że jeszcze nie szukałam, raczej wywoływała zniesmaczenie na wielu twarzach.
Wracając do poszukiwań pracy, to jeszcze tego samego dnia, co wysłałam CV, zadzwonił telefon z propozycją. Obecnie mam dwie oferty: jedna to nowa, mała firma, praca podobna do tej, którą wykonywałam, a druga do duża firma, z prestiżem, stawiająca nowe wyzwania. Zastanawiam się, czy jest sens mówić o tym rodzinie, bo jak usłyszą, że raczej wolę przyjąć ofertę mniejszej firmy, to znów się dowiem, że jestem leniwa, że sama sobie znajduję problemy, zamiast się rozwijać. Sama nie wiem, co powinnam zrobić, jednak czułam, że się muszę komuś wygadać, bo boję się, że w końcu eksploduję.
Jak byłam mała, to chciałam zostać nauczycielem, bo na każdą okazję typu Dzień Nauczyciela czy zakończenie roku dostawałabym czekoladki, bombonierki... :D
Jestem marynarzem od 10 lat. Wszyscy myślą, że zwiedzam świat i przeżywam przygodę jak Jack Sparrow. Oto kilka prawd na temat tego zawodu (oczywiście nie zawsze będzie to prawda, praca na statku potrafi się mocno różnić w zależności od typu statku, rejonu pływania i firmy).
1) Na większości statków picie alkoholu jest surowo zabronione. Zabronione jest nawet posiadanie jakichkolwiek substancji psychoaktywnych. Jeśli bierzesz leki na receptę, to trzeba zabrać ją ze sobą na statek, bo w razie jednej z częstych niezapowiedzianych kontroli mogą być problemy. W razie wpadki po pijaku wilczy bilet i brud w papierach, a co za tym idzie, raczej pożegnanie z zawodem.
2) Nie zwiedzam świata. Gdybym pokazał wam listę portów, do których zwijałem, to mógłbym wam powiedzieć, że przepłynąłem cały świat. Od Las Vegas po Krym. Prawda jest taka, że terminale są daleko od miast i nikt nie ma czasu na zwiedzanie, bo postoje w portach trwają kilkanaście godzin i roboty jest przeważnie cała masa. Formalności związane z zejściem na ląd także sprawiają, że się odechciewa.
3) „Seksworkerkę” ostatnio widziałem na krajowej siódemce, 10 lat temu. W portach nie ma ludzi nieupoważnionych. Tak samo na statek nikt postronny nie jest wpuszczany ze względów bezpieczeństwa.
4) Wolny czas? Siłownia, spacer po pokładzie, a potem zamykasz się w kabinie i patrzysz w telefon. Wśród Polaków życie towarzyskie już praktycznie nie istnieje. Inne nacje, jak np. Filipińczycy, potrafią śpiewać karaoke wieczorem albo grać w planszówki... Niestety nasza nacja bez flaszki nie ma nawet o czym rozmawiać.
5) Pieniądze? O stanowiskach szeregowych nie wspomnę, bo nie ma o czym. Oficerowie zaczynają od 2500 USD/mies. na kiepskich statkach aż do około 25-30 tys. na najlepszych statkach, na stanowisku kapitana. Pensja najczęściej płatna tylko na statku. Najczęściej bez emerytury i odprowadzonego podatku – z tym jest ślisko.
6) Długość kontraktów: w normalnych firmach pływa się tyle samo, ile siedzi w domu. Najkrótsze kontrakty są na promach – 2/2 tygodnie. Najwcześniej spotykane to 2/2 do 4/4 mies. Wciąż zdarzają się kontrakty typu 4 miesiące na statku i 2 w domu, ale to raczej kiepskie firmy. Te długości obowiązują oczywiście dla Europejczyków. Marynarze z Filipin niejednokrotnie spędzają na statku 8-10 miesięcy i wracają do domu na 2-3. Jeśli będą jakieś ciekawe pytania, odpowiem w następnym „wyznaniu”.
Mam prawie 22 i niedawno dowiedziałam się, jak bardzo moja rodzina jest nienormalna. Zacznijmy od tego, że parę lat temu moi rodzice się rozwiedli i moja matka nie utrzymuje większego kontaktu z rodziną od strony ojca. Z ojcem za to kontakt ma codziennie, bo mają wspólną firmę, więc to normalne. I ona, i ojciec mają nowych partnerów, nie są ze sobą od naprawdę dawna (bo przed rozwodem była separacja) i niby wszystko powinno być normalnie, gdyby nie fakt, że... moja matka do tego stopnia weszła wszystkim do głowy, że mój ojciec, który powinien być cały w swojej nowej dziewczynie, słucha jej jak zaczarowany. Moja ciotka, która poniekąd przez nią odeszła z firmy, również. Wszyscy dosłownie, mimo że wiedzą, jak bardzo moja matka potrafi przekręcać fakty (a jak nie ma faktów, to je wymyśli). I tak oto są święcie przekonani, że przewożę narkotyki z Włoch, nie pracuję, mam problemy we wszystkim, a do tego jestem chora psychicznie (co nie jest prawdą). Skąd się wzięły te ploty? Ano stąd, że ilekroć coś wspomnę, czy to, że jadę do Włoch, czy to, że ostatnio miałam kłopot ze znalezieniem skarpetek, od razu wymyślają resztę historii. Nigdy tak nie było, ale ostatnimi laty moja matka nauczyła się lepiej manipulować ludźmi (najlepiej moim ojcem, który jest słaby psychicznie i się daje) i nagle bum! Dosłownie cała rodzinka jest po jej stronie (z wyjątkiem babci i ciotki, jej siostry. Babcia nie chce się wtrącać, a ciotka zwyczajnie ją zna i puszcza połowę mimo uszu). A co z tą „chorobą psychiczną”? Jak miałam z 5 lat, moja matka odkryła, że najwygodniejszą wymówką dla każdego dziwnego zachowania dziecka jest: „ojej, ona jest chora psychicznie”. I tak oto od kiedy skończyłam 6 lat, do wieku lat 17, średnio raz na dwa miesiące miałam nową diagnozę, nowe leki i nowy plan leczenia. Leki powodowały u mnie dziwne zachowania i tycie, a pokaźna kartoteka odstraszała połowę znajomych. Do czasu, bo po próbie samobójczej przestałam brać leki, łącznie z nowymi. Moja matka „widziała efekty”, a nie brałam leków od pół roku. Co ona widziała? Jak się zachowuję bez dziwnych leków, które mają leczyć coś, czego nie mam. Dopiero na wypisie z psychiatryka, do którego poszłam z własnej woli, jest napisane, że jestem zdrowa, ale mam predyspozycje do borderline. I co? Dalej nikt z rodziny nie wierzy, że jestem „normalna”, ale za to mój mąż i przyjaciółka (która zna mnie od 7 lat) wiedzieli o tym od początku. Ta sama przyjaciółka nie wierzyła, że ta rodzina jej pojeb*na, dopóki nie wyszła z nami na kilka obiadów (na jednym zrobili mi awanturę o wodę, bo chciałam się napić) i nie widziała, jak mój ojciec leci do mnie z łapami w szkole.
Tak, mam sporo za uszami, większości rzeczy nie pamiętam, bo leki, ale nie jestem do tego stopnia nienormalna, jak twierdzi moja rodzina. Manipulacje...
Dodaj anonimowe wyznanie