Gdy miałem 9 lat, moja mama przyjechała po mnie do szkoły... pijana. Mnie odwieźli do Domu Dziecka, a mama została zawieziona na komisariat. Odwiedzała mnie dwa razy w tygodniu przez około rok. Potem przestała przychodzić. Nie wiem dlaczego.
Mając 11 lat, trafiłem do kolejnego Domu Dziecka, który nieco różnił się od poprzedniego. W tym pierwszym wszyscy byli w miarę mili i uśmiechnięci, natomiast drugi dom oferował krzyk, płacz i chęć wydostania się z niego.
Pół roku po moich czternastych urodzinach adoptowała mnie rodzina. Jestem z nimi do dziś i bardzo ich kocham (mam 17 lat). Dziękuję im za to, że wyrwali mnie z tego piekła, bo inaczej tego nie można nazwać.
Co się stało z moją biologiczną mamą? Umarła. Ostatni raz widziałem ją jakieś 6-7 lat temu. Chciałbym jej powiedzieć, iż mimo nałogu kochałem ją tak bardzo, że gdybym ją teraz przytulił, złamałbym jej żebra.
Kocham mamę numer 1, mamę numer 2 i tatę, który wraz z mamą numer 2 mnie adoptował, bo pierwszego nie znałem.
Dziękuję za przeczytanie.
Miłego życia wszystkim :)
Jeżeli poznajecie już kogoś, z kim chcecie być, bądźcie z nim szczerzy. Zwłaszcza jeżeli planujecie wspólną przyszłość. Brzmi banalnie? Otóż nie dla każdego jest to tak oczywiste, jak się z pozoru wydaje...
Poznałam kogoś dawno temu, staliśmy się sobie bardzo bliscy. Trzy lata znajomości — niektórzy powiedzą pewnie, że to zbyt mało. Potem zaręczyny, ślub, początkowa sielanka. Nasz związek miał być z tych mało konserwatywnych: od samego początku mówiłam, że nie chcę mieć dzieci, że mam zamiar zarabiać własne pieniądze, a pracą w domu dzielimy się po równo. I on też tak twierdził. Na początku.
Z czasem zaczął mnie namawiać, żebym rzuciła pracę i została w domu. Najpierw niezbyt nachalnie, to były raczej sugestie. Potem było coraz gorzej. Stale narzekał na zmęczenie (wyobraźcie sobie, że ja też mogłam być zmęczona po pracy, a nie miałam problemu z wykonaniem „swojej tury” porządków domowych czy posiłków), biadolił, że dużo lepiej i dla niego, i dla mnie (!) byłoby, gdybym została w domu, kiedy przychodziła jego kolej sprzątania czy gotowania, ostentacyjnie (wcale tego nie ukrywał, parę razy przyznał, że robi to złośliwie) robił wszystko na odczepnego.
Z czasem zaczęły się też „batalie” o dziecko, którego na początku rzekomo nie chciał. Zaczęły się kłótnie. Gdy pytałam, dlaczego nie postawił sprawy jasno wcześniej, potrafił odpowiedzieć, że był pewien, że z tego wyrosnę...
Historia bez happy endu. On nie potrafił dalej brnąć w „równy” związek, ja nie poczułam nagle przypływu instynktu macierzyńskiego. Rozwiedliśmy się niedawno. Rozmawiamy ze sobą, ale wątpię, żeby długo to pociągnęło — zbyt dużo wzajemnego żalu i jakiegoś takiego niesmaku.
Proszę Was, dla dobra Waszego i Waszych przyszłych bliskich — stawiajcie sprawy jasno, nie pozostawiajcie miejsca na niedomówienia. Nie wierzcie w to, że ktoś się nagle potem zmieni, że komuś odwidzi się nagle jego wizja życia, że specjalnie dla Was zrezygnuje ze swoich planów. W związku, żeby nikt nie cierpiał, trzeba po prostu się dobrać przynajmniej w najbardziej podstawowym zakresie...
Nie mam przyjaciół, stronię od poznawania nowych ludzi i w zasadzie nie dążę do tego, aby ktoś mnie polubił jak przyjaciela czy nawet znajomą. Nie oznacza to, że jestem totalnym odludkiem, który się do nikogo nie odzywa i nie podnosi głowy.
W każdym razie widać to w pracy, wiele osób się dziwi tym faktem. Mówię im, że zbyt wiele razy się przejechałam na „koleżankach”, które okazały się fałszywe i teraz nie mam zbytnio zaufania do ludzi — to wystarczy, by zrozumieli i to zaakceptowali.
Prawda jest taka, że po prostu jestem zbyt leniwa, by wychodzić na przeróżne imprezy czy spotkania i wolę zdecydowanie grać w gry w domu. Właśnie pobieram Heroes VII i znikam na parę godzin.
Mój tato nie lubi za bardzo, kiedy zapraszam znajomych, więc robię to, kiedy wyjeżdża w sprawach biznesowych za granicę. Mamie nic nie przeszkadza i lubi się bawić. Może nawet trochę za bardzo. Zaprosiłam ostatnio paru kumpli, z czego jeden bardzo mi się podobał. Impreza nieźle się rozkręciła, tańczyliśmy sobie do rana, nieszczególnie trzeźwi. Mama szalała z nami, też nieszczególnie trzeźwa. No brzydka babka z niej nie jest (ma 40 lat, ale wygląda super), więc koledzy bardzo chętnie z nią tańczyli. Ogólnie super, mówię Wam. Mniej super było dowiedzieć się później, że nad ranem, kiedy spałam jak zabita, dwóch kolesi (z czego jeden ten, który mi się podobał)... brykało w sypialni z moją mamą. Wszyscy znajomi już o tym wiedzą. Mama nie żałuje niczego, tylko oczywiście: „Nie mów nic ojcu”.
Jest mi tak wstyd, że sobie nie wyobrażacie. Od dzisiaj będę jak mój ojciec — żadnych imprez, żadnych szaleństw, żeby już nigdy więcej się tak nie wstydzić. I to za własną matkę...
WAKACJE!!! Ukochane wakacje! Nadeszły, a odliczałam dni, niemalże godziny... To nic, że mam 34 lata i jestem osobą pracującą (nie nauczycielem). Ja się cieszę, bo wreszcie nie będę musiała co rano ściągać mojego syna z łóżka, żeby się nie spóźnił do szkoły, nie będę musiała popołudniami tłuc pyskiem: „Odrobiłeś lekcje?!” „No to odrób!”, „Bierz się wreszcie za te lekcje!”, nie będę musiała wieczorami udawać, że już idę spać, tylko po to, żeby on też już się położył. Boże, jak ja czekałam na te wakacje...
Byłam w związku z typowym marudą – wiecznie niezadowolony, ciągle na wszystko narzekał, nic go nie satysfakcjonowało w połowie nawet (ja też nie). Wiele razy czułam, że go zawiodłam, bo kiedy chciałam pokazać mu coś dla mnie najlepszego, spędzić z nim czas inaczej – on wymyślał, marudził, szukał dziury w całym. Pokazałam mu swoje ulubione miejsca – żadne mu się nie podobało.
Rozstaliśmy się (z wielkim hukiem) i w ciągu dwóch miesięcy po rozstaniu coś dziwnego zadziało się z moimi ulubionymi miejscami.
Najpierw zamknięto restaurację, którą uwielbiałam (był zazdrosny, bo pracownik zapytał, co u mnie). Potem zamknięto knajpkę, gdzie spędziliśmy andrzejki (narzekał, że muzyka z lat 80. i 90. jest do bani). Następnie zamknięto dwa sklepy, gdzie kupowałam mu ubrania (wiedzieliście, że spodnie moro są beznadziejne tylko przez swój kolor?). Później mój ulubiony przewoźnik międzynarodowy zbankrutował (na wyjeździe było beznadziejnie po całej linii, bo... słuchawki w buspadach wchodziły mu do uszu). A niedawno odwiedziłam miasto, w którym razem byliśmy – zniknęła świetna atrakcja turystyczna.
Mirku, Ty już nigdzie nie wychodź!
Jadę sobie autem i nagle widzę korek. Wychylam się... a tam idą gęsi. Z pięć małych stoi na chodniku, a jedna, chyba matka, cicho gęga. Auta stoją, nikt nie trąbi. Matka gęsi dochodzi do połowy ulicy i zaczyna głośniej gęgać, a wtedy młode biegiem lecą przez ulicę.
Dosyć kulturalne :)
Zazwyczaj trudno mi ukryć przed rodziną i znajomymi to, co tam kiedyś wesołego się zdarzyło w moim życiu. Albo co robię obecnie. Jednak nikt — ani narzeczony, ani przyjaciółka, ani pani Grażyna z mięsnego — nie wie, że jest jedna, bardzo anonimowa rzecz, którą namiętnie kocham robić i o której nikomu nie powiedziałam, że to ja.
Otóż gdy nikt nie patrzy na mój ekran komputera, wchodzę na najróżniejsze strony internetowe — Facebook, Twitter, Tumblr, co tylko tam chcecie — po czym loguję się na fikcyjne konta/ustawiam sobie wysyłanie anonimowych wiadomości. I poluję na ofiarę. Im mniej osoba ma widzów/znajomych, tym lepiej.
Gdy już wypatrzę zwierzynę, wchodzę w formularz wysyłania wiadomości albo szukam postów, które ta osoba sama wysłała i zaczynam pisać. Takie okropne, sadystyczne, makabryczne, najstraszniejsze, niemiłe wiadomości, takie jak...
„Hey! Have a nice day :)”
„Piękny dzień dzisiaj, oby dzisiaj wszystko Ci się udało!”
„Hey! I love your artwork! You have such a nice style!” (gdy ktoś twórczo coś tworzy i wysyła w eter internetu)
„Miłego dnia!”
Moim małym hobby jest szukanie ludzi, do których mało kto pisze albo mało osób komentuje ich twórcze prace i wysyłanie jakichś pojedynczych (nie masowych, bo to już podchodziłoby pod stalking) pozytywnych komentarzy. Nie patrzę na użytkowników z dużą liczbą subskrypcji czy znajomych, tylko wręcz przeciwnie — takich, co mają mały feedback i pewnie czują się smutne i samotne, że mało kto zwraca na nich uwagę w internecie.
Zawsze musi być to anonimowe, bo jeśli, powiedzmy, wyślę to do znajomych, podpisując się pod swym imieniem — wtedy mogliby wzruszyć ramionami, bo im codziennie tak piszę na prywatnych czatach. Ale jak anonimowa osoba napisze coś pozytywnego — to już będzie to trochę inaczej wyglądało. Że jakiemuś randomowi w internecie zachciało się wysłać coś miłego. To tak jak w sytuacji, gdy uśmiechniecie się do starszej pani w tramwaju — może to będzie jej jedyny uśmiech, który ktoś jej dał w tym dniu?
Piszę to wyznanie, bo w tym cudownym świecie, gdzie każdy może anonimowo wysłać jakieś hejty czy groźby, zawsze miło, gdy czasem ktoś anonimowo będzie nam życzył miłego dnia. A patrząc na zaskoczone, ale pozytywne reakcje ludzi, którym do tej pory wysłałam takie wiadomości — także i mnie miło się robi, że eksperyment do tej pory działa bez zarzutu i że mogłam wywołać na twarzy tej osoby ten jeden, może nawet i jedyny uśmiech, tego dnia :).
Mam 23 lata i nie mam zbyt dobrego powodzenia u facetów. I nie chodzi tu o to, że źle się ze mną rozmawia, bo niejednokrotnie słyszałam, że cudownie jest ze mną posiedzieć i pogadać o wszystkim. To, co uznałam za defekt utrudniający mi zbliżenie się do kogokolwiek, to moja tusza. Od zawsze byłam mocno otyła (nadwaga licząca około 40-45 kg), uznałam więc, że ze względu na stan swojego zdrowia, samopoczucia i odrobinę ze względu na nadzieję na szansę poznania kogoś, wezmę się za siebie.
Wszystko to wymagało ode mnie oczywiście bardzo dużego zaangażowania i nauki zasad jedzenia właściwie od początku. Zaczęłam gotować z głową (a zawsze sprawiało mi to przyjemność), a treningi, które ustaliłam na częstotliwość dwa w tygodniu, stały się moją pewnego rodzaju pasją. Naprawdę nigdy nie sądziłam, że progresy, jakie zauważam przy sporcie, zaczną mi sprawiać taką przyjemność. Oprócz tego dużo spacerów każdego dnia i niesiedzenie bezczynnie każdego dnia przy kompie.
Obecnie jestem 30 kg szczuplejsza, oczywiście jeszcze dużo przede mną, ponieważ 10-15 kg nadwagi to dalej sporo. Ale poprzez treningi moja sylwetka sporo się zmieniła, nie wyglądam już na tak „ulaną”, wszystko ładnie wygląda, mieszczę się w przyzwoite rozmiary ciuchów. Na swoją buzię czy włosy nigdy nie narzekałam, podobały mi się.
Problem w tym, że nic się nie zmieniło, dalej nie jestem jakimś obiektem zainteresowań mężczyzn. Nie wydaje mi się, żeby ktoś choćby mi się przyglądał z zaciekawieniem. Do tej pory miałam takie trochę dziecinne marzenie, żeby ktoś zaczepił mnie choćby na tej siłowni czy dał najzwyczajniej w świecie szansę. Zaczynam myśleć, że jednak moja tusza to nie był jedyny problem. Być może jest coś jeszcze, co skutecznie odstrasza ode mnie potencjalnych partnerów? Sama już nie wiem. Oczywiście nie zrezygnuję z siebie dlatego, że jednak nikt się mną nie interesuje, bo dobrze mi z mniejszą wagą i lepszym samopoczuciem. Ale ta świadomość, że ta nikła nadzieja zgasła, jak gdyby nigdy nic, troszkę dobija. A w głowie tłucze się jedno pytanie — co jest ze mną nie tak?
Odwiedziłem z żoną i synem moich kilku starych znajomych w Wielkiej Brytanii. Większość dalej prowadzi życie, jakie prowadzili i jakie prowadziłem ja 18-14 lat temu kiedy tam byłem. Przeważnie z obcymi na wynajmowanym. Oszczędzanie na potrzebach mieszkaniowych, żeby przyjechać dwa razy w roku na dwa tygodnie do Polski i się pokazać, a dwóch już nawet nie przyjeżdża, bo nie ma za co i nie ma po co, więzi popękały. Są to w większości ludzie, którzy mają już po około 40 lat i więcej, starzeją się i zasiedzieli się w obcym kraju, żyjąc od wolnego do wolnego, i tak minęło 20 lat. Poznałem kobietę po pięćdziesiątce, wynajmuje pokój, a w nim rozwalony materac bez stelaża na podłodze, syf i brud. Przygnębiający widok.
Po trzech dniach odwiedzin nawet moja żona stwierdziła, że jakoś inaczej wyobrażała sobie życie w Anglii. Cieszyłem się, że już nie jestem częścią tego kraju i udało mi się ułożyć życie w Polsce. Resztę czasu spędziliśmy na zwiedzaniu.
Ogólnie nie czułem już tego zachwytu co niegdyś, pojechałem z nostalgii do starego miejsca i starych znajomych, ale to już nie to samo co kiedyś, teraz miałem inny odbiór. Cieszyłem się z powrotu do domu, a jednocześnie jest mi przykro, że inni tam utknęli częściowo wbrew swojemu sumieniu i ideałom życiowym i starają się sobie wmówić, że jest dobrze. Nie jest dobrze, pamiętam, jakim świętem był wyjazd na wakacje do Polski i jak się na niego czekało, liczyło dni, szykowało i odkładało pieniądze 18 lat temu. Dwa tygodnie balangi, odwiedzania rodziny, znajomych, „chwaleniem się” tym, że się ma coś więcej od życia, a potem dopadało człowieka przygnębienie, kiedy musiał wracać. Ostatnie dni w Polsce to już było w zasadzie liczenie dni i przygotowywanie się do powrotu. To już im nie sprawia frajdy i mi też pewnie by nie sprawiało, bo co ma powiedzieć w Polsce 40-kilkulatek, że jest dalej kelnerem gdzieś na Wyspach, że z lotniska odbiera go co roku starzejący się ojciec, już pod siedemdziesiątkę, a on sam niczego się nie dorobił przez 20 lat w Anglii? Imprezy w Polsce skończyły się, starzy kumple w Polsce pozakładali rodziny i powyjeżdżali z miasta i coraz trudniej z kimś spędzić czas. A kiedy przylatujesz co pół roku czy rok do Polski, to widzisz, jak ludzie z dawnego otoczenia zmieniają samochody, kupują mieszkania i budują dom, I nagle zdajesz sobie sprawę, że to ty jesteś nieudacznikiem, a nie oni, ich pensje w Polsce zaczynają doganiać i wyprzedzać twoją.
Dużo omówiłem po alkoholu przez pryzmat moich doświadczeń z kolegą. Bardzo mocno wzięło mnie na przemyślenia i cieszę się, że nie jestem częścią tego emigracyjnego życia. Ostatni raz tam byłem.
Dodaj anonimowe wyznanie