Nie jestem pewna, czy rozumiem o co chodzi z miłością.
Nie chcę pisać tutaj epopei, postaram się więc nakreślić sytuacje zwięźle i w miarę możliwości - przejrzyście.
Mam 26 lat i nie jestem pewna, czy moja rodzina i partner to osoby, które kocham nad życie, czy też osoby, o które bardzo się troszczę, którym mocno współczuję, za których jestem w moim odczuciu odpowiedzialna i tym samym - przywiązana jak pies.
Wychowałam się w szanowanej rodzinie pełnej wykształconych ludzi znanych z dobrego serca i serdeczności. Byłam złotym dzieckiem, grzecznym, kochanym, zdolnym i pracowitym. Zawsze dbałam o to, żeby wszyscy byli szczęśliwi i dumni.
W wieku 22 lat wylądowałam na oddziale zdrowia psychicznego (z depresją, myślami samobójczymi, nerwicą, zaburzeniami odżywiania), po tym jak przez kilka dni z rzędu nie mogłam wstać z łóżka, na którym zwyczajnie wegetowałam.
Terapia była niesamowicie trudna, ale też bardzo wyzwalająca. Pokazała mi jak rezygnuję z siebie dla innych, że jestem wiecznie zestresowana tym, że ktoś kogo kocham, zostawi mnie bo nie zrobię czegoś, czego ta osoba chcę. Zaczęłam sobie uświadamiać, że jestem takim złotym dzieckiem na skutek szantażu emocjonalnego. Doszło do tego, że nie byłam w stanie zerwać z chłopakiem, przez którego prawie się pocięłam, bo ciągle mówił o tym, jak to sobie zrobi krzywdę. I jak moja rodzina go dopingowała, że no taki on biedny, taki biedny, a tak mnie kocha. Zobaczyłam, jak wiecznie usprawiedliwiałam toksyczne zachowania najbliższych, ze względu na ich własne trudne, życiowe doświadczenia.
Ale ciągle bardzo kocham moich najbliższych. Wiele rzeczy między nami się zmieniło, udało mi się wyegzekwować niektóre granice. Wyprowadziłam się do Szwecji, i to odcięcie dobrze na mnie wpłynęło.
Tylko, że ciągle mają nade mną władzę. Nie umiem rozegrać wielu spraw, tak abym czuła się z tym dobrze. Raz spróbowałam, słowa, które wówczas padły do dziś sprawiają, że drętwieję, a do oczu napływają mi łzy. Ta osoba dokładnie wiedziała, gdzie uderzyć. A ja? Nie wyobrażam sobie skrzywdzić w taki sposób nikogo, zwłaszcza kogoś tak bliskiego.
Moi partnerzy byli najpierw manipulującymi dupkami, od czasów terapii wybierałam dużo lepiej. Ale zawsze były to osoby po przejściach (o czym same nie raz nie wiedziały, wychodziło to w czasie rozmów).
Nie wiem czy do końca rozumiem jak działa miłość. Martwię się o nich, troszczę, gdy nie odbierają/nie odpisują, oblewa mnie zimny pot bo albo ta osoba jest na mnie zła i daje mi to odczuć, a może leży nieprzytomna, a ja nie mogę jej pomóc. Okazuje się, że ktoś nie słyszał telefonu i tyle, wszystko jest ok.
Chcę żeby byli szczęśliwi, staram się pomagać i wspierać na każdym polu. Pocieszam, motywuję, doceniam.
Kocham? Tak.
Czy tak powinna wyglądać zdrowa miłość?
Nie wiem.
Będąc w ostatniej klasie gimnazjum, wyjechałam ze szkolną wycieczką nad jezioro. Ubaw od rana do wieczora, pływanie rowerkami wodnymi, kąpanie się etc. Kiedy większość uczestników zażywała kąpieli słonecznych, stwierdziłam z kumpelą, że bierzemy rower wodny, płyniemy na środeczek jeziorka i skaczemy!
Kiedy już wyskoczyłam do wody, to poczułam potworny ból brzucha... "Albo się zesram w wodzie, albo utopię z bólu" - pomyślałam. Tak... Zesrałam się do jeziora.
Najgorsze jest to, że ta kupa dryfowała na powierzchni skąpana światłem słońca. Kiedy koleżanka to zobaczyła, wkręciłam jej, że to pewnie facet, który w tym samym czasie pływał kajakiem po jeziorze.
Wieść o pływającej kupie rozniosła się bardzo szybko i wszyscy obwiniali tego biednego pana, wyzywając go od oblechów. Żodyn nie wie, że to ja... Żodyn.
Telefon z rana ciągle pipczał, więc go wyciszyłam. Później odczytałam dziesiątki wiadomości od kolesia, z którym widziałam się wczoraj wieczorem. Pierwsza z nich to "hej piękna", a ostatnia to "Odbierz ten pieprzony telefon, szmato!". Jak widać, właśnie wygrałam kupon przedłużający moje singlowanie.
Mam 27 lat, mąż 30 i jesteśmy 4 lata po ślubie. Kiedy dowiedzieliśmy się, że nie zajdę nigdy w ciążę, postanowiliśmy adoptować dziecko. Niestety dowiedzieliśmy się, że na adopcję jest za wcześnie, dlatego postanowiliśmy zostać rodziną zastępczą. Wszystko poszło szybko, 3 miesiące kursów, psychotesty i wizyta w domu dziecka zaliczona. Zostało czekać na dziecko. Po 4 miesiącach czekania zadzwoniła pani, że mamy stawić się na spotkanie. Były dla nas dzieci, 2-letnia dziewczynka i 5-letni chłopiec. Po 8 spotkaniach dzieciaki trafiły do nas i są u nas już pół roku. Jesteśmy w nich zakochani. Adaś chodzi do przedszkola, dzieciaki są bardzo grzeczne, bardzo zaradne. Niestety przyjmując dzieci pod swój dach wiedzieliśmy, że rodzice biologiczni chcą się z nimi widywać. Dzieciaki zostały im odebrane dwa razy, tak że na powrót do domu nie ma opcji, mają tylko spotkanie raz w miesiącu, które trwa godzinę. Mimo wszystko dzieciaki są za nami, kochają nas bezgranicznie.
Kilka dni temu dostałam telefon, że moglibyśmy zostać rodzina zastępczą zawodową i przyjąć pod swój dach noworodka. Noworodek prawdopodobnie będzie do adopcji, a my będziemy mieć pierwszeństwo, jeśli tylko go przyjmiemy. Jestem mega szczęśliwa, nie mogę się już doczekać kiedy przytulę to maleństwo i będzie już z nami. Ale dręczy mnie jedna rzecz. Pieniądze.
Mi na nich nie zależy, wolałbym całą trójkę adoptować i nie dostawać ani grosza, ale przynajmniej bym wiedziała, że maleństwa zostaną z nami. Jednak boimy się reakcji ludzi. Pewnie powiedzą, że robimy to dla pieniędzy, a nie dla dzieci. Ta myśl mnie paraliżuje, nie chcę być tak oceniana. Wcześniej pracowałam, aktualnie jestem na urlopie macierzyńskim. Mój mąż cały czas pracuje i nie zamierza z pracy zrezygnować. Moja mama twierdzi, że nie mamy myśleć o innych, bo nikt o nas też nie myśli, że mamy robić to co nam podpowiada serce, bo ludzie i tak będą gadać. Teściowa znów mówi, że ona by tego dziecka nie przyjęła, że powinniśmy doprowadzić sprawę Emilki i Adasia do końca, a nie że myślimy już o następnym. Ona nie rozumie, że to jest rodzina zastępcza, a nie adopcja. Cały czas nam mówi , że mamy je adoptować itd. Ale to nie jest tak, że ja chcę i już. Dzieci mają rodziców alkoholików, ale jednak oni są. Nie wrócą do nich, ale te spotkania raz w miesiącu będą się odbywały. Teściowa nie może zrozumieć tego, a ja nie mam siły jej non stop tłumaczyć, że na tym to polega. Kocham MOJE dzieci, wiem, że zostaną u nas do 18 roku życia, co później zrobią? Nie wiem. Ale wiem, że ja i mąż zrobimy wszystko, żeby miały jak najlepiej, kochamy ich. I pragnę tego noworodka, boję się, że będzie ciężko, że nie będę dawała rady. Boję się zarwanych nocek, kolek i ciągłego płaczu. Boję się, ale jestem na to gotowa. Zawsze chcieliśmy mieć troje dzieci. Jednak ta myśl z tyłu głowy co powiedzą inni mnie dołuje. Nie chcę pieniędzy, chcę szczęście dzieci, bo tylko to jest najważniejsze.
Życzcie mi szczęścia, anonimowi, przyda się.
Kilka dni temu moja niespełna roczna córka oddała ostatni oddech na moich rękach...
Później ją jeszcze przez godzinę trzymałam na rękach, zanim przyjechał lekarz i stwierdził zgon.
Umyłam ją i przebrałam.
I zabrali ją do domu pogrzebowego.
To jest nie do opisania, jak w jednej chwili dziecko spokojnie śpi, a w następnym momencie nie słychać bicia serca i to małe ciałko jest po prostu puste. Tak po prostu...
I zostaje tylko wspomnienie.
To będzie wyznanie o najbardziej nienormalnej nauczycielce, jaka mnie uczyła.
Były to czasy mojego gimnazjum, kilka lat temu. Naszą klasę zaczęła uczyć nowa anglistka, nazwijmy ją panią Asią. Od razu było widać, że coś jest z nią nie tak.
Przychodząc do klasy, nie zaczynała lekcji od razu, tylko zaczynała sprzątać salę lekcyjną. Przez dobre kilka minut przesuwała ławki tak, żeby były poustawiane równiutko co do centymetra, poprawiała firanki, żeby były symetrycznie powieszone, zbierała śmieci z podłogi. Dopóki nie było idealnego porządku, nie potrafiła zacząć lekcji. Poza tym przeszkadzały jej również rzeczy pozostawione przez uczniów na ławkach, jak tylko zobaczyła, że leży na niej coś poza książką i piórnikiem, zaczynała wrzeszczeć, że uczeń ma to natychmiast schować. Przy najmniejszej odmowie rzucała z wściekłością różnymi przedmiotami o biurko z taką siłą, że słychać było to chyba na drugim końcu szkoły.
Najgorzej było w zimie, bo przeszkadzały jej również - uwaga - kurtki u uczniów. W drugiej klasie gimnazjum moja klasa większość zajęć miała w sali, w której w ogóle nie było ogrzewania, temperatura tam potrafiła dochodzić do 5 stopni... Panią Asię nic to nie obchodziło, kazała wszystkim zdejmować ubrania, nie tolerowała nawet szalików, mówiąc, że ona "nie będzie prowadziła lekcji w takich warunkach". Jak ktoś odpowiadał, że jest chory, to znowu rzucała przedmiotami i krzyczała, że trzeba było do szkoły nie przychodzić w takim razie (i narobić sobie zaległości, za które potem były pretensje od wychowawcy).
Jednak najgorsze zdarzyło się podczas pewnej lekcji na temat części ciała. Pani Asia wskazała palcem jednego z moich kolegów i powiedziała "Chodź no tu". Kiedy chłopak zapytał w jakim celu, wrzasnęła tylko, że ma przyjść i koniec. Poszedł, kazała mu stanąć prosto na środku klasy i powiedziała, że teraz ona na tym chłopaku będzie wskazywać części ciała, a klasa ma je nazwać po angielsku. Niestety na wskazywaniu się nie skończyło, pani Asia tego chłopaka zaczęła zwyczajnie obmacywać! Kazała mu również przybierać różne dziwne pozy, gdy chciała np. wskazać jego tyłek... Do dziś pamiętam jego zażenowanie i śmiech reszty klasy.
Nie wiem, czy rodzice tego chłopaka coś z tym zrobili, nie miałam z nim zbyt dużego kontaktu. Wiem, że pani Asia uczy dalej w tej szkole. Do niej samej nie mam pretensji, teraz studiuję psychologię i wydaje mi się, że ta kobieta ma zaburzenia i wymaga terapii. Pytanie brzmi, dlaczego tacy ludzie w ogóle są dopuszczani do pracy z dziećmi?
Byłam ostatnio na małym rozeznaniu sklepów na krakowskim rynku. Stojąc sobie w jednym z nich na Floriańskiej, czuję, że ktoś mnie zaczepia. Odwracam się lekko zdezorientowana i patrzę na człowieka z podkładką, na której leży jakaś lista. Przeczytałam, że zbierają na pomoc osobom głuchoniemym, w ramach jakiegoś projektu.
Myślę: "Okej, co tam dyszka, za niedługo wypłata, to do końca miesiąca przeżyję". Pan widząc w moim portfelu ostatni mój banknot 50 zł pokazał na niego i pokiwał ochoczo głową. Wystawiłam rękę z 10 zł, a pan grzecznie się uśmiechnął, powiedział, że jestem niewychowaną gówniarą i zamiast na pierdoły wydawać, mogłabym komuś pomóc. Po czym pieniędzy nie wziął, odwrócił się i poszedł zbierać dalej.
Co się tu odje**ło?!
Wyznanie z pogranicza #metoo i historii o złych nauczycielach.
Szkoła podstawowa. Mieliśmy w klasie chłopaka z patologicznej rodziny. Był emocjonalnie kompletnie niedojrzały. Wychowawczyni zostawiła go dwa razy w pierwszej klasie podstawówki. Za trzecim razem poszedł z nami dalej z litości – nasza podstawówka była przekształcana w gimnazjum i już więcej klas pierwszych miało nie być. W efekcie chłopak był dwa lata starszy od reszty dzieci w klasie i niezbyt lubiany.
To było w drugiej lub trzeciej klasie szkoły podstawowej. W tym czasie mieliśmy zwyczaj, że jak wychowawczyni przychodziła po przerwie, musieliśmy ustawić się w parach przed drzwiami do klasy. Akurat tego dnia nie było mojej psiapsióły i jako osoba bez swojej pary musiałam stanąć z tyłu. Teoretycznie powinnam była stanąć w parze z nielubianym spadochroniarzem, ale że nie miałam na to ochoty, stanęłam grzecznie za resztą dzieci, a tamten stanął za mną. Po chwili poczułam uszczypnięcie w pośladek. Bardzo mi się to nie spodobało. Odruchowo obróciłam się i spoliczkowałam go, wykorzystując do tego siłę obrotu. Jego zdziwionej miny nigdy nie zapomnę.
Oczywiście uwagę od wychowawczyni do dzienniczka dostałam ja, nie on. Przy całej klasie, czerwona jak burak, upokorzona do kwadratu. „Powinnaś była mi powiedzieć, a nie rozwiązywać sprawy siłowo!”
Moi rodzice kompletnie nic nie powiedzieli. Podpisali tylko uwagę.
Minęło prawie 20 lat od tego wydarzenia. Właściwie zapomniałam o tym kompletnie. Nawet spotkałam tego kolesia jakiś czas temu i bez problemu rozmawialiśmy. Aktualnie bardziej wkurza mnie reakcja wychowawczyni – to, jakie piekło kobiety są w stanie sobie same zgotować. Broniłam się przed, jak by na to nie spojrzeć, formą molestowania seksualnego, co dla 8- czy 9-letniej dziewczynki, która do tej pory w ogóle nie znała takiego zachowania, było szokiem, i jeszcze dostałam za to uwagę od wychowawczyni – też kobiety.
Nienawidzę psów. Nie to, że zawsze tak było, to zweryfikowało życie.
Jak miałam może 3 lata, biegałam sobie po łące, za mną rodzice. Nagle w oddali ukazał się pies. Wielki wilczur, bez kagańca. Krzyknęłam: „Tata, zobacz, piesek!” i całe szczęście, bo następne co pamiętam, to wielkie szczęki tego bydlęcia, które próbują mnie dosięgnąć, jak ojciec podrywa mnie do góry.
Kiedyś ktoś wyrzucił jamniczkę z samochodu, parę metrów przede mną. Przygarnęłam, w domu się nią zajęliśmy, miała wszystko. Aż w końcu, tak po prostu, rzuciła się na moją 10-miesięczną siostrę.
Zawsze z zastanowieniem przysłuchuję się, jak ludzie rozczulają się nad psami. Jakie to wierne, mądre, szczęście daje. Dla mnie to są durne, śmierdzące darmozjady, a ta ich wierność to płaszczenie się i zrobienie wszystkiego w zamian za odrobinę żarcia. Zero godności.
Do tego wyznania skłoniła mnie obecna sytuacja. Mieszkam w pewnym miejscu, a naprzeciwko pies. Pies, który szczeka DZIEŃ I NOC. Trzecia w nocy, a mnie budzi rytmiczne, tępe „szczek-szczek-szczek”, które potrafi trwać ponad godzinę. W dzień zresztą to samo. A zatyczki nie pomagają, tak samo jak rozmowy z właścicielem. „Po to jest pies, żeby szczekał”.
Te bezsenne noce spędzam na planach morderstwa tego bydlaka. Nienawidzę go ze szczerego serca. Zawsze wydawało mi się, że nie jestem skłonna zabić nic większego niż karalucha. Ale ten tępy gnój wyzwala we mnie żądze, o które bym się nie podejrzewała.
Skończy się na tym, że będę musiała wyprowadzić się z powodu średniej wielkości kundla sąsiadów.
Moja Babcia uwielbia wynosić śmieci oraz prześwietlać ich zawartość. Mieszka naprzeciwko mojego domu. Wielokrotnie wyrywała mi worek z rąk, kiedy byłem w drodze do pojemnika z odpadami. Jej konikiem są plastikowe opakowania pochodzące z gospodarstwa domowego mojej mamy: wiaderka od twarogu, kubki po lodach czy jogurtach. Umyte i wysuszone służą babci jako pojemniki do przechowywania drobiazgów.
Najcenniejszym okazem znalezionym na śmietniskowych łowach jest okrągły pojemnik po świątecznych cukierkach - nikt nie ma prawa go dotykać. Kiedy babcia odwiedza moją mamę, nie omieszka sprawdzić, czy „Przypadkiem nie mamy pełnego kosza"... I hyc, worek na plecy! W sekundę przejmuje kontrolę nad naszymi nieczystościami.
Niegdyś przecierałem oczy ze zdumienia, kiedy nestorka rodu paradowała po podwórku w znoszonej koszulce z napisem „Szacunek ludzi ulicy” - należała do mnie, zanim ją wyrzuciłem. Teraz pełni rolę stroju dzienno-domowego seniorki. Za nic w świecie nie chce się jej pozbyć.
Bardzo kochamy babcię i razem z mamą troszczymy się o nią, materialnie niczego jej nie brakuje. Nie mamy sąsiadów, więc nikt oprócz Was nie wie o jej niecodziennej, hmm... "pasji".
Dodaj anonimowe wyznanie