Rodzice mojej przyjaciółki na wieść, że się obroniła, kupili jej tort i przyjechali z drugiego końca Polski. Rodzina innej koleżanki z roku razem z nią świętowała udaną obronę skromnym domowym przyjęciem.
Sporo moich znajomych dostało mniejsze lub większe upominki, a wszystkim pogratulowano przetrwania trzech lat w naszym małym piekiełku.
Moja rodzina moją obroną kompletnie się nie przejęła. Jak powiedziałam mamie, że zdałam, skwitowała to tak: „Aha... A kiedy przyjeżdżasz, bo twojego brata nie ma kto pilnować?”
Dzięki, mamo...
Zdradzam swojego chłopaka. Nie zrozumcie mnie źle — chłopak jest świetny. Nie pije, nie bije, pamięta, kiedy mam urodziny i podarowałby mi jeśli nie gwiazdkę z nieba, to ostatnią kroplę krwi. Nie jest szczególnie atrakcyjny fizycznie, ale wciąż — gdyby chciał, znalazłby kogoś, kto na niego zasługuje. Prawie ideał. Rzecz w tym, że nie kocham go i nigdy nie kochałam. Przyjaźniliśmy się i tak powinno zostać, ale kiedy jakiś czas po ważnym dla niego zawodzie miłosnym zasugerował, że moglibyśmy się zacząć spotykać, pomyślałam: „OK, spróbujmy, a nuż coś z tego wyjdzie”. Nie wyszło, ale i tak nadal jesteśmy razem. Próbowałam z nim zerwać, nawet kilka razy — nie lubię oszukiwać. Ale on zawsze płacze, mówi, że mnie kocha i nie da sobie beze mnie rady i żebym nie odchodziła. Może sobie nie dać rady — ma ten problem, że uzależnił się od nie tego człowieka, co trzeba. Gorzej — pozwolił, żeby jeden człowiek znaczył dla niego wszystko. I drugi problem, czyli taki, że nie ma żadnych znajomych i przyjaciół poza mną. Nie zabraniałam mu i nie ograniczałam go — on po prostu nie chce. Kiedy jeszcze chciało mi się o to wszystko walczyć, marzyłam, żeby kiedyś mi powiedział, że nie ma dla mnie czasu, bo umówił się na przysłowiowy mecz z kolegami. Ale to nigdy nie nastąpiło. A ja nie chcę mieć człowieka na sumieniu, więc zawsze po jego wybuchach kapituluję i tylko coraz bardziej nienawidzę siebie i jego.
Rzecz w tym, że parę miesięcy temu poznałam kogoś, kogo kocham, kto chce ze mną rozmawiać i kto ma jakikolwiek świat poza mną. Więc rozmawiam z nim godzinami, chodzę na spacery, chodzę na piwo, uprawiam seks i znowu rozmawiam. Czuję się, jakbym żyła i jakbym nie musiała zawsze tylko spełniać oczekiwań. On wie, że mam chłopaka. Sam na szczęście jest wolny, więc chociaż on nikogo nie oszukuje.
Wiem, że to, co robię, jest złe, że nie zasługuję na ludzki szacunek, że robię coś złego. Mimo to nie umiem przestać funkcjonować w taki sposób. Nie potrafię porzucić człowieka, którego kocham. Boję się zerwać z człowiekiem, którego nie kocham. Chcę po prostu być szczęśliwa, chociaż troszkę.
Zdążyliśmy odjechać już 100 km od domu, kiedy moja matka powiedziała, że wyjęła moją walizkę z bagażnika, bo „nie pasowała”.
Kiedyś za czasów dinozaurów, czyli jak byłam jeszcze w gimnazjum, podobał mi się bardzo, ale to bardzo kolega ze starszej klasy. A że pomysłowa byłam i pisać lubiłam, postanowiłam napisać do niego list. To, że mi się podoba, podkreśliłam pewnie dziesięć razy. Koleżanka podrzuciła, a ja czekałam na efekty, które wyszły bardzo szybko. Koleś mnie wyśmiał, list wyrzucił, a ja zostałam ze złamanym sercem.
Czas leciał. Ja się zmieniłam. Z brzydkiego kaczątka zrobił się ze mnie całkiem ładny łabędź. Tłuszczyk dziecięcy spadł, cyc urósł, tyłek stwardniał, a włosy odrosły...
Siedem lat później na portalu zamigała wiadomość: „Cześć. Mam pytanie. To ty wysłałaś mi w gimnazjum list?”. Napisałam do buca, że to nie ja. I ciągle się zastanawiam, co ja, biedne dziewczę, w nim widziałam?
Zmagałam się z bulimią, w pewnym momencie do moich wymiotów doszły też środki przeczyszczające. Zaś pierwszym krokiem, który mnie z owej bulimii wyciągnął, było to, że zesrałam się w drodze do domu od tych środków. Lało się i lało.
Za czasów licealnych byłam grubą osobą i też nie byłam jakaś urodziwa. W szkole mieliśmy religię z księdzem, który bardzo lubił ładne uczennice i stale z nimi rozmawiał. Taki pies na baby.
Jednego dnia ksiądz przyszedł na naszą lekcję z nie naszym dziennikiem i poprosił mnie, żebym z nim poszła po ten właściwy. Jak schodziliśmy ze schodów, to wypalił do mnie z tekstem: „Rozumiesz, przecież stale nie mogę otaczać się ładnymi uczennicami, co by o mnie pomyśleli”.
Auć.
Typowa osoba, widząc, jak ktoś inny spogląda na nią przez dłuższy czas na ulicy, myśli o tym, że może się jej podoba albo zastanawia się, czy nie wygląda brzydko.
Co ja wtedy myślę?
Zastanawiam się przez chwilę, czy ta osoba nie umie przypadkiem czytać w myślach i nie przeczytała przypadkiem moich dziwnych, upokarzających myśli. To taki nawyk z dzieciństwa. Często przyłapuję siebie na tym, że mówię sobie w głowie „Daj mi jakiś znak, jeśli słyszysz moje myśli” lub coś w tym stylu, po czym uświadamiam sobie, jak idiotycznie się zachowuję i przestaję.
Miałem wyznaczoną datę ślubu, wesela itd. Na wszystko odkładałem z żoną – sala, sukienka, garnitur itd. Zaproszenia zrobione. Wysyłamy po rodzinie. I się zaczęło... „Jak to jednostronny?! Dlaczego nie zaprosiliście tych? Przecież to rodzina! Dlaczego nie zaprosiłeś kuzynki z mężem i dziećmi?! TO RODZINA!” Zaproszeń nie dostały osoby, których nie lubię, które są totalnymi patusami (kuzynka z mężem) itd. Awantura na całego „DLACZEGO BEZ DZIECI?!”.
Jest dzień ślubu i wesela. Jesteśmy na sali weselnej. Widzę wujków, ciotki, dziadków, kuzynostwo – którego nie zapraszałem. Pytam ich, o co chodzi i jak to możliwe. Co usłyszałem? Moja matka w tajemnicy przede mną i żoną wysłała do nich zaproszenia! Bo przecież nie wypada ich nie zaprosić. Dostałem takiego ataku szału, że wziąłem mikrofon i kazałem wszystkim niezaproszonym przeze mnie po prostu WYPIER..LAĆ! Zrobiłem dziką awanturę swojej matce, która również opuściła salę weselną. Ojciec też wyszedł. Stwierdzili tylko, że skoro pobieramy się bez Boga, to małżeństwo nie przetrwa. Od osób niezaproszonych usłyszałem, jaki ze mnie cham, prostak. Jak mogę zrobić wesele bez dzieci, przecież bombelki to najlepsza atrakcja! I ogólnie jaki jestem najgorszy.
Moja żona się rozpłakała. Goście – cisza. Uspokoiłem żonę i wróciliśmy na salę. Wesele odbyło się bez kolejnych incydentów.
Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że jestem obwiniany przez bliższą i dalszą rodzinę za zniszczenie wesela, bo przecież jedzenia by wystarczyło, a zawsze można dołożyć jakieś krzesła do stolików. Nikt nie widzi tego, że to był nasz dzień, nasze pieniądze. Rodzice i teściowie nie płacili nam za nic. Nie chcieliśmy. 90% osób z wesela nie widzi w tym nic złego, że moja matka wysłała te zaproszenia. Od dalszej rodziny dowiedziałem się, że kuzynka patolka i tak chciała nam dać pustą kopertę, bo przecież jechała do nas 90 km, a paliwo drogie. Moi rodzice nie odzywają się do mnie. Nie chcą mnie znać. Naprawdę to było takie ciężkie do zaakceptowania przez moją rodzinę, że nie chcę na swoim weselu kilku osób, których nie lubię albo nie znam? Naprawdę myślicie, że dzieci na weselu to najlepsza atrakcja? Pijani ludzie, kelnerzy z gorącymi daniami i dzieci, które biegają, drą się, skaczą, piszczą. Ktoś powie: „Sam byłeś dzieckiem i byłeś taki” – nie, nie byłem taki. Jakbym coś odwalił, to ojciec by mi skórę z tyłka zdarł.
Tylko moi znajomi i przyjaciele powiedzieli mi, że zrobiłem dobrze. Moje wesele – moje zasady. Nie żałuję.
Mam w rodzinie cztery osoby, która pracowały lub pracują w szpitalu.
Pierwsza ciocia już nie pracuje... zaczynała przygodę ze szpitalem na oddziale dla noworodków. W tamtych czasach dzieci, które były wcześniakami, po prostu nie przeżywały. Niestety. Ciocia musiała patrzeć codziennie na to, jak małe istotki umierają, jak matki płaczą, ojcowie są załamani... Po tym, jak sama urodziła wcześniaki, które zmarły następnego dnia, nie była w stanie dalej pracować w tym zawodzie.
Druga ciocia pracuje, przygotowując sale operacyjne i sprzątając je po operacjach. Babranie się we krwi, często sala operacyjna po ratowaniu życia wygląda jak z horrorów. Raz da się kogoś uratować, raz nie.
Moja mama pracowała na oddziale, gdzie codziennie widziała umierających ludzi. Przepici trafiali do szpitala w stanach agonalnych, wracali po kilku dniach znów w takim samym stanie. Najgorsze było dla mamy patrzenie, jak starsze osoby, które walczą o życie, nie są odwiedzanie przez nikogo. Wyobraźcie sobie panią, która leży na sali i wie, że umiera. Opowiada mamie o tym, jakie jej dzieci są duże. Tłumaczy je, że mają swoje dzieci, że nie mogą przyjść, bo mają swoje życie. A kobieta nie jest w stanie nawet sama jeść. Mama musi ją karmić.
Tata jest gipsiarzem. Dzisiaj go odwiedziłam, gdy miał chwilę, akurat byłam w szpitalu, bo oddawałam krew. Wiecie, kto to jest skoczek? Tak mówią w szpitalu na ludzi, którzy próbowali popełnić samobójstwo, skacząc. Przed tym, jak weszłam, wjechała dziewczyna. W moim wieku. Mam 21 lat. Próbowała skoczyć z okna. Zostawiła list pożegnalny „Mamo, przepraszam”. Ojciec codziennie widzi ludzi z połamanymi rękoma, nogami po wypadkach. Facet skoczył z okna. Jego szósta próba. Połamane kręgi, już nigdy nie stanie na nogach. Już nigdy nie dojdzie do siódmej próby, bo zostanie przykuty do łóżka... na zawsze.
Ludzie, którzy pracują w szpitalu, codziennie przyglądają się śmierci. Codziennie walczą z pacjentami, próbują im wbić do głowy, że utrata nogi to nie koniec świata, podnoszą na duchu. To jest ogromny ciężar dla nich. Mama opowiadała mi te zabawne i dobre „przygody” ze szpitala. Ale nie opowiedziała mi o młodym facecie, który wyskoczył z okna po tym, jak dowiedział się, że ma nowotwór... Plucie sobie w twarz, że się nie zdążyło. A tata opowiedział mi o czymś jeszcze. A mianowicie o tym, że większość pacjentów czy ich rodzin traktuje personel szpitala jak gówno, za przeproszeniem. Przynieś, podaj, pozamiataj. Nikogo nie interesuje, że są jeszcze inni pacjenci. Wykłócają się, wyklinają, piszą skargi, niszczą człowieka psychicznie.
Moi drodzy. Ludzie, którzy ratują wam życie lub dbają o was, fakt, dostają za to pieniądze, ale to nie zmienia faktu, że są tam dla was. Gdyby nie oni, nie miałby kto wam pomóc. Więc przestańcie utrudniać im pracę i ich dobijać. Wyobraźcie sobie, co oni przechodzą codziennie.
Mieszkam z dzieckiem na dosyć nowym, zamkniętym osiedlu w dużym mieście i nienawidzę sąsiadów oraz ich dzieciaków. Jestem otoczona przez same rodziny z małymi dziećmi. Serio, zero emerytów, zero osób w średnim wieku, sami 30-latkowie z dzieciakami, których przedział wiekowy to 1–6 lat. Pracuję w domu i szlag mnie trafia, bo od rana do nocy jedyne co słychać, to darcie mordy rozpieszczonych dzieciaków. Na ogródkach, balkonach, za ścianą – ciągłe wrzaski, płacz i awantury.
W każdej rodzinie ten sam schemat: mężowie ciężko pracują od rana do wieczora, a mamuśki „dbają o dom”, czyli spotykają się na ploteczki, jeżdżą do kosmetyczki, a wychowywanie dzieci ograniczają do flegmatycznego: „Ale Jasiu nie bij Bartka”.
Mój syn ma 5 lat i jest dzieckiem dosyć cichym, spokojnym. Kocha zwierzęta, naturę i nieskromnie przyznam, że kładę ogromny nacisk na wychowywanie go w szacunku do siebie i innych, empatii, ale też asertywności. Nie płacze bez powodu, jest samodzielny, wychowuję go sama, więc też bardzo mi pomaga w domu, tak że jest czas na obowiązki i jest czas na zabawę. Niestety ze względu na pewną chorobę nie może chodzić do przedszkola.
Niestety już wiem, że syn na osiedlu raczej kolegów mieć nie będzie. Nie chce się spotykać z dzieciakami sąsiadów, odkąd dwójka z nich zaczęła z premedytacją deptać pszczoły, które akurat jesienią dokarmiał syn na podwórku. Syn bardzo to przeżył, bo nie pojmuje zabijania innych stworzeń dla zabawy, razem poszliśmy do sąsiadki, aby powiedzieć, co zrobiły jej dzieci i zarówno ja, jak i syn, staliśmy się w tamtym momencie persona non grata. Bo jak ja śmiałam zwrócić uwagę na to, że jej dzieci (swoją drogą puszczone samopas na osiedlu w wieku 5 i 6 lat) mogą zachowywać się źle.
Paradoksalnie jeśli ja po godzinie 21 spuszczę wodę w toalecie czy coś mi spadnie na podłogę, od razu dostaję SMS, że mam być cicho, bo budzę dzieci. Natomiast jeśli stado gówniaków drze ryje od 7 rano do 20 wieczorem, to już jest OK. Żyję z zamkniętymi oknami przy 30 stopniach w mieszkaniu, byle tylko minimalizować hałas. Zaczynam być zestresowana i znerwicowana przez ciągłe wrzaski i mdli mnie na samą myśl o wakacjach.
Niestety boję się trochę zareagować na to w sposób bardziej oficjalny, ponieważ wiem, że w tym sąsiedztwie spędzimy przynajmniej kolejne 10 lat, a z sąsiadami warto żyć w zgodzie. Przeprowadzka również nie wchodzi w grę, kredyt hipoteczny, poza tym okolica jest dla mnie niesamowicie wygodna... tylko te dzieci.
Dodaj anonimowe wyznanie