Byłam ostatnio z mamą w supermarkecie. Zakupy kasował nam jakiś młody chłopak, miał może z 19 lat.
Właśnie brał się za kasowanie warzyw. Pierwsza była pietruszka, chłopak zaczął gorączkowo przeglądać swój "zbiór kodów" i po chwili z zażenowaniem na twarzy zapytał moją mamę co to jest.
Musiałam wyjść ze sklepu, bo nie potrafiłam przestać się śmiać.
Zwykły dzień, wychodzę z domu z zamiarem pójścia do piekarni. Kilka kroków i już widzę niewielki sklepik, a przed nim ona.
Zgarbiona staruszka, która od razu mnie zaczepia i prosi o pieniądze. Mam swoją zasadę, że groszem nie rzucam, więc z moich ust wyszło tylko krótkie kłamstwo, że nie mam przy sobie gotówki.
Kobitka lekko posmutniała, ale jednak się nie poddała i poprosiła, by kupić jej chociaż chleb.
Od razu budzi się ciepełko na serduszku, chęć pomocy, może i bidny student, ale bądźmy szczerzy, trzy złote różnicy nie zrobi.
Wchodzimy do środka i tu się zaczyna puenta całej historii.
Proszę kasjerkę o rogala dla siebie i chleb dla pani, zwykły, biały. Kasjerka już po niego sięga, ale babuszka nagle zaczyna wybrzydzać. "A ten z czym, a tamten, ten też ładnie wygląda" mówi wskazując coraz to droższe okazy. Widzę minę kasjerki, która chyba widzi co się dzieje i co rusz przewraca oczami.
Nagle staruszka znajduje chleb życia, jakiś ekologiczny, bezglutenowy kloc, w takiej cenie, że trudno było uwierzyć, że trzeba na tym coś położyć, by to zjeść.
Jednak postanawiam się wtrącić, mówię do babuszki, że nie stać mnie na chleb z górnej półki, ale mogę wziąć dla niej ten zwykły, biały.
Ta spojrzała na mnie spode łba, mruknęła pod nosem "niewychowana gówniarzeria" i wyszła, bez jakiegokolwiek chleba. Widać aż tak głodna nie była.
I bądź tu dobrym człowiekiem.
Za każdym razem, kiedy chcę poprosić rodziców o pieniądze, czy to na ubrania, czy na inne rzeczy, mam cholerne wyrzuty sumienia i potrafię kilka dni robić „podchody” (czyt. wchodzę do salonu, otwieram buzię, ale nic nie mówię i wracam do pokoju albo uciekam do kuchni). I to nie kwestia tego, że klepiemy biedę, bo powodzi się nam całkiem nieźle. Po prostu wiem, jak dużo dla mnie zrobili i wstyd mi, że proszę ich o jeszcze.
Ta historia miała miejsce kilkanaście lat temu, kiedy to byłam jeszcze głupią, zbuntowaną nastolatką. Jak to bywa w takich przypadkach, moim sensem życia szybko stały się suto zakrapiane imprezy ze znajomymi, a także różne nie do końca zdrowe używki, w tym papierosy, o których to wyznanie będzie.
Akcja właściwa miała miejsce w pewno mroźne, zimowe popołudnie, kiedy to po wyjściu z domu, nim rodzice wrócą z pracy, czekałam na pociąg, który z mojej mieścinki zabierze mnie na upragnione balety. W oczekiwaniu na środek transportu postanowiłam umilić sobie czas fajeczką. Ale jak to bywa w takich sytuacjach, zapalniczka postanowiła wyzionąć ducha, nie dając nawet iskry. Zła na siebie i cały świat rozejrzałam się po peronie w poszukiwaniu osoby, która mogłaby poratować mnie ogniem. Raczej nadzieje nie były zbyt duże, bo spotkanie kogoś na tej stacji o tej godzinie graniczyło z cudem, ale jednak. Na drugim końcu stał jakiś mężczyzna. Stwierdzając, że nie mam za wiele do stracenia, podreptałam w jego stronę. Trochę zdziwiło mnie jego zachowanie, bo na moje pytanie o ogień, z uśmiechem białych zębów i błyskiem w czarnych jak węgiel oczach odpowiedział: „Ależ oczywiście, proszę bardzo!”. Zupełnie jakby gówniara pytająca go o ogień na tym zimnym i brudnym peronie była najmilszą rzeczą, jaka mu się dzisiaj przytrafiła. Musiał zauważyć dziwny wyraz mojej twarzy, bo odpowiedział na niezadane pytanie. „Pewnie dziwi cię, dlaczego się tak ucieszyłem, prawda? Widzisz, świadomość tego, że mogę przyczynić się do twojej przedwczesnej śmierci, prawdopodobnie w mękach, wpędza mnie w doskonały nastrój” – po czym zaśmiał się krótko, ale mnie jakoś nie było do śmiechu. Uciekłam z tego dworca prosto do domu i zamknęłam się we własnych czterech ścianach.
Pewnie dla większości z Was to jest okrutny banał i tak dalej, ale zawsze byłam wrażliwa i uczuciowa, na tyle, że przez tę jedną sytuację zmieniłam swoje dotychczasowe zwyczaje o 180 stopni. Oficjalna wersja dla rodziców brzmiała, że po prostu zrozumiałam swoje błędy, ale prawda wyglądała inaczej. Jeszcze długo po tym wydarzeniu miałam koszmary, w których widziałam uśmiech białych zębów, błysk w zimnych, czarnych oczach, a w głowie dźwięczały mi jego słowa i pusty śmiech.
Od tamtego zdarzenia ilekroć ktoś mi proponował papierosy, zawsze przed oczami stawała mi jego twarz i przypominały się jego słowa. Palenie rzuciłam natychmiastowo.
Kiedy byłam małym dzieckiem, rodzice ciągle się kłócili. Ojciec znikał na parę dni lub nawet tygodni. Mama mówiła o służbowych wyjazdach, ale teraz już wiem, że wyprowadzał się do matki. Babka od strony ojca nie szczędziła mi krytyki, a sami moi rodziciele nigdy nie odmawiali mi „klapsów” wieszakiem na ubrania ani dawania do zrozumienia, jak bardzo przeszkadzam. Ojciec zamykał mnie za byle przewinienie w ciemnej łazience. Panicznie bałam się ciemności. Miałam cztery lata. Miałam świadomość, że jestem złym człowiekiem, bo przecież takie rzeczy nie dzieją się bez powodu. Wymyśliłam sobie wtedy istotę wyższą, do której zanosiłam błagania o to, żebym była dobra lub żeby potwory nie dorwały mnie w ciemniej łazience. Nie wiedziałam, kim jest Bóg, wymyśliłam Go. Miał pewnie inną nazwę, ale pomagało mi to w ciężkich chwilach.
Siedziałam z tatą w salonie i oglądaliśmy jakiś film. Jak zwykle wieczorem jadłam pełno rzeczy — chipsy, żelki, kanapkę itd. Wywiązał się między nami taki dialog:
– Nie jedz tyle, bo będziesz gruba!
– Trudno, kocha się za charakter.
– Ha, ha, to ty nie masz szans.
Dzięki, tato.
Kilkanaście lat temu robiliśmy gruntowny remont w domu. Mój wujek zaoferował się, że chętnie pomoże, bo umie kłaść panele, malować i kilka innych rzeczy. Tata stwierdził, że zamiast zatrudniać obcego pracownika, lepiej zatrudnić wujka, skoro się na tym zna.
Rodzice jeździli wtedy do pracy, a ja chodziłam do szkoły, tak że wujek w czasie gdy nas nie było, majstrował sobie coś w naszym domu. Co tydzień ojciec mu płacił za wykonaną pracę (nawet więcej niż standardowemu pracownikowi), oprócz tego wuj zawsze zostawał na obiedzie, mógł śmiało zrobić sobie kawę czy zjeść ciasteczka, kiedy naszła go ochota. I wiecie co? Pewnego dnia wróciłam wcześniej ze szkoły i zastałam wujka grzebiącego moim rodzicom w szufladach. Na pytanie co robi, odparł, że musi zabezpieczyć wszystkie szafki przed kurzem. No spoko.
Wieczorem przerażeni rodzice wpadli do mnie do pokoju, pytając, czy wzięłam pieniądze odłożone na nowy piec gazowy... Chyba domyślacie się, gdzie te pieniądze leżały?
Wujek nie otrzymał już więcej żadnej „wypłaty”, upierał się, że pieniędzy nie wziął, ale nigdy więcej nie przekroczył progu naszego domu...
Tydzień później usłyszałam plotki, że mój tata nie płaci swoim pracownikom i wyrzuca ich z dnia na dzień z pracy.
Z rodziną najlepiej na zdjęciach...
Codziennie dojeżdżałam autobusem do szkoły, dodam, że moja miejscowość miała charakter umieralni — w MPK emeryci, kibo-dresy i pojedynczy uczniowie. Gdy któregoś dnia wracałam do domu, na kolejnym przystanku wsiadła emerytka. Stanęła nade mną i jednoznacznie zasugerowała spojrzeniem, że mam jej niezwłocznie ustąpić miejsca. To był podły dzień. Podniosłam na nią wzrok, demonstracyjnie rozejrzałam się po na wpół pustym autobusie i ponownie wymownie spojrzałam jej prosto w oczy, po czym zajęłam się sobą. Ta jednak nie myślała ustępować i przez kolejne kilka przystanków wisiała nade mną, sapiąc, wiercąc się i wpatrując morderczym wzrokiem, tak jej zależało na tym konkretnym miejscu. Oczywiście autobus zdążył w międzyczasie zapełnić się ludźmi i pozostały już tylko miejsca stojące, a ja twardo siedziałam.
Na którymś z przystanków do autobusu wsiadła sympatycznie wyglądająca starsza pani, grzecznie się do niej uśmiechnęłam i zaproponowałam, aby usiadła. Starsza pani usiadła z szerokim uśmiechem, ja go odwzajemniłam i poszłam w głąb autobusu. Na odchodne obróciłam lekko głowę i uraczyłam nim też gotującą się z frustracji emerytkę.
I tak sobie myślę, że czasem życie stawia nas przed wyborem: walczyć o swoje czy ustąpić. Tego dnia wybrałam swoje miejsce, ale podarowałam je komuś, kto naprawdę je docenił.
Jakiś czas temu na Instagramie zaczęłam obserwować kilka profili, które zajmowały się jedzeniem, a dokładniej słodkimi, często czekoladowymi, deserami. Po jakimś czasie zauważyłam, że w proponowanych coraz częściej wyskakują mi posty o próchnicy zębów, profile trenerów personalnych i niesamowite przemiany kobiet, typu schudnięcie 40 kg...
Dziękuję, że się o mnie troszczysz, Instagramie, ale robisz to niepotrzebnie.
W podstawówce byłam pulchną dziewczynką z pewnością siebie, którą można by wycierać podłogi, czyli totalnym jej brakiem. Chłopcy w szkole pastwili się nade mną, a że miałam już wtedy Facebooka, korzystałam z niego dosyć często, także w celu znalezienia znajomych, gdyż w szkole nie miałam ich zbyt wielu. Przeszukiwałam różne grupy i stronki, aż któregoś dnia do znajomych zaprosiła mnie miło wyglądająca dziewczyna, rok starsza ode mnie. Szybko zauważyłam, że mieszkała w tym mieście co ja (nie jest to metropolia, około 40 tys. osób) i miała w znajomych moją koleżankę z klasy. Ogólnie profil nie za duży, kilkunastu/kilkudziesięciu znajomych, w danych zapisane uczęszczanie do najlepszego gimnazjum naszego powiatu, i oczywiście samo miasto. Od razu przyjęłam zaproszenie, dostatecznie przekonał mnie fakt, iż miała w znajomych moją dobrą koleżankę.
Niemal od razu napisała. Wbrew moim przewidywaniom rozmowa się kleiła, miałyśmy wiele wspólnych tematów. Już po kilku dniach bardzo się do niej przywiązałam, zaczynałam tęsknić, gdy nie pisałyśmy zaledwie kilka godzin.
Po jakimś tygodniu napisała mi, że tak naprawdę to ona nie chce się ze mną przyjaźnić, a napisała do mnie, bo się jej podobam. No nie powiem, zatkało mnie, przede wszystkim z faktu, że nigdy ładna nie byłam (i nie jestem), więc komu mogłabym się spodobać. Zdziwił mnie także fakt jej orientacji (LGBT wtedy było dla mnie jak coś kosmicznego), już nawet nie wspominając, że jako 12-latka nie miałam zielonego pojęcia o swojej seksualności. Zaproponowała mi spotkanie, ale odmówiłam. Dość szybko urwałam kontakt, nie chcąc jej ranić.
Kilka tygodni później zauważyłam, że moja znajoma z równoległej klasy chodziła jakaś smutna. Nie musiałam długo nalegać, aby opowiedziała mi, że napisała do niej dziewczyna, z którą bardzo szybko się zaprzyjaźniła. Zaproponowała jej spotkanie i wspólne wyjście na miasto, ale gdy przyszła, zamiast koleżanki czekała na nią grupka chłopaków, dość znanych w okolicy „dowcipnisiów”. Zaczęli się z niej śmiać, bo „była na tyle naiwna i uwierzyła, że ktoś chciałby się z nią kolegować”.
Porównałyśmy profile – pisałyśmy z tą samą osobą.
Poszłam jeszcze z zapytaniem do owej koleżanki, która miała ją w znajomych. Okazało się, że przyjęła zaproszenia na ślepo i nawet nie wiedziała kto to.
Po tym straciłam zapał do nawiązywania internetowych znajomości. Do dziś nie daje mi spokoju myśl, że to upokorzenie mogło spotkać mnie.
Dodaj anonimowe wyznanie