Dieta naszej rodziny bardzo zmieniła się przez lata, głównie z powodu chorób w rodzinie. Padło na to, że ostatecznie odżywiamy się zdrowo. Czytamy etykietki produktów, wiele rzeczy robimy sami. Od lat nie jadam kupionego chleba ani kupionych słodyczy. Robimy własne mieszanki przypraw, zamiast kostek rosołowych sięgamy po rosół. Właściwie cała rodzina dostosowała się do dolegliwości każdego innego członka rodziny. Chleb robimy własny, teraz zamiast jeść 3-4 kromki, jestem najedzona po 1-2. Robimy chleb ciemny, z ziarnami, płatkami owsianymi, pestkami dyni, z czym nam się tylko zamarzy. Robimy własne słodycze, ale ze względu na cukrzycę w rodzinie, cukru dajemy o połowę mniej niż w przepisie. Przez to zwyczajnie kupione ciasta już nam nie smakują, bo są za słodkie. Przyprawy są nasze i unikamy przypraw ostrych ze względu na problemy z żołądkiem jednego z nas. Z tej samej przyczyny zrezygnowaliśmy z oleju i margaryny. Nie jemy niczego tłustego, tylko chude mięso. Robimy też własne wędliny. Ogólnie zmiana diety wyszła wszystkim na dobre, zrzuciliśmy zbędne kilogramy, cukrzyk cukry ma w normie, jednego nie nękają zgagi, inna osoba nie jest już ciągle ospała, nie narzeka na wątrobę, no pięknie! W czym problem? W dalszej rodzinie, czytaj: ciotki, kuzynki itp. oraz wśród znajomych.
Nie zjesz u nas ciasta? Ale u siebie jadłeś! Nie zjesz tej ociekającej tłuszczem kiełbasy? Wszyscy jedzą! Raz nic ci się nie stanie! Zjedz to ostre jedzenie. Zgaga? Popijesz mlekiem i zgagi nie będzie, przesadzasz!
I mimo że zjemy np. sałatkę u ciotki na imieninach, to fakt, że nie ruszyliśmy kupionego ciasta, ociekającej tłuszczem kiełbasy czy super ostrego jedzenia skutkuje obrazą majestatu. I ja wiem, że u kogoś wypada zjeść, ale czy naprawdę musimy zmieniać cały nasz system dla zadowolenia ciotki i naszego złego samopoczucia? I wysłuchiwać na każdym spotkaniu rodzinnym, że przesadzamy, bo wujek Staszek ciągle tłuste je i tylko czasem go wątroba pobolewa, to jak my raz zjemy, to nic nam nie będzie?
Wiem, że dla niektórych to może błahe, ale nas to już naprawdę bardzo denerwuje, bowiem też nie chcemy przez coś takiego zrywać kontaktów. Ja rozumiem, gdybyśmy zmuszali innych do jedzenia tak jak my, ale czy to źle, że my sami chcemy jeść zdrowo? Wróciłam z imienin i po prostu musiałam się już wygadać...
Macie taki kompleks, który nie pozwala wam spać po nocach, ale inni nie widzą w nim absolutnie żadnego problemu?
Urodziłam się z tak zwaną „opadającą powieką”. Dość duży procent społeczeństwa posiada tę wadę estetyczną. Natomiast u mnie wygląda to tak, że ta luźna skóra zakrywa całą górną powiekę, wchodząc jeszcze na linię rzęs — więc wyglądam po prostu jak wiecznie poirytowana osoba. Poza tym to nie tylko problem wizualny — widzę o wiele słabiej przez ten zawężony obraz przymrużonych oczu. W przypadku lżejszych odmian tej wady da się pomóc sobie nieco inaczej wykonanym makijażem. W moim przypadku to się niestety nie sprawdza. Próbowałam już wszystkiego. Pomaga mi jedynie unoszenie brwi non stop, kiedy jestem wśród ludzi. Wtedy nadmiar skóry się „naciąga” i oko wygląda normalnie. Jest to jednak męczące, niekomfortowe, często odczuwam ból głowy. Jedyną radą jest operacja plastyczna, chciałabym ją wykonać. Zdanie ludzi mam w poważaniu, liczy się mój komfort, jednak inni, słysząc o moich planach, przyrównują mnie do „plastika” i krytykują mój system wartości. Chcą mnie przekonać o niekonieczności zmiany mojego wyglądu, bo przecież naturalne jest piękne, a ja wymyślam, kombinuję. Co z tego, że czuję przez to się nieatrakcyjna dla samej siebie oraz gorzej widzę, prawda?
Każdy ma jakiś kompleks. Ktoś ma mniejszy, a ktoś większy. Ja postaram się dążyć do eliminacji mojego, nie zwracając uwagi na krytykę innych :)
Jak kupuję coś w automacie, to nigdy nie biorę reszty.
Co mi szkodzi zostawić trochę drobnych, a jakiemuś nieznajomemu dzień się poprawi, gdy odkryje bonusową resztę :)
Początek roku – po 20 latach odchodzi żona. Nie byłem dobrym mężem, ale nie najgorszym (moja subiektywna ocena).
Rodziny żadnej oprócz jej rodziny nie mam, jedynak, rodzice nie żyją, żadnych krewnych. Wszystkim zajmowała się żona – PIT-y, rachunki, gotowanie i naprawa mnie, gdy coś mi się stało. Dużo czasu spędzałem w pracy, to i znajomi byli, było z kim pogadać. Później ciach i pracy nie ma. Nigdy nie byłem zbyt towarzyski, więc razem z pracą straciłem znajomych.
Niby mieszkam w centrum Warszawy, w mieszkaniu małym, ciasnym, ale nikt mnie z niego nie wywali. Mam czym jeździć, bo mam i cztery, i dwa kółka. Wiem, że pracę znajdę w każdej chwili jak tylko będę chciał, ale na razie żyję z oszczędności i nie, nie jestem jakimś bonzem z grubym portfelem. Raczej cienko przędę. Bywa, że i tydzień z domu nie wychodzę, a jeśli już, to do Biedry i z powrotem.
Dziś mam urodziny, 43. Tak, starość nie radość. Ale pierwszy raz spędzam je samotnie. Wczoraj kupiłem sobie ciacho i piwo.
Czas „świętować”.
Sukces czy porażka?
Mam dwadzieścia kilka lat, wielkie ambicje, studia, pracę, kasę i brak miłości. W dzieciństwie nie miałem zbyt wielu znajomych, byłem raczej kozłem ofiarnym. Natomiast od czasów technikum zostałem kujonem – konkursy, świadectwa z paskiem itp. więc nie byłem zbyt zintegrowany z grupą, imprezowanie to nie były moje klimaty.
Wyprowadziłem się, by iść na studia, gdzie nie nawiązałem żadnych znajomości, tylko skupiłem się na budowaniu kariery, już wcześniej cały czas pracowałem. Skończyłem studia, otworzyłem mały biznes i wróciłem do rodzinnego domu. Nigdy nie przywiązywałem wagi do rzeczy materialnych, nie kupowałem markowych ubrań itp., nie lubiłem szpanować przed innymi. Od dziecka co roku zagraniczne wakacje, zimowe wyjazdy w góry, rodzice dali mi swoje 8-letnie auto na osiemnastkę, a sami sobie kupili nowe, opłacali mój najem i wyżywienie na studiach, mimo że pracowałem i mówiłem im, że nie muszą. Ale mają mnie jednego i „na co my będziemy wydawać?”. Aktualnie rodzice kupili dom, gdzie za niedługo się przeprowadzamy, bo nie chcą na starość mieszkać na blokowisku. Więc stwierdzili, że gdy będę miał żonę, to dostanę to mieszkanie, a na razie to wystawimy na wynajem, kupili mi łóżko 2-osobowe do mojego pokoju w nowym domu. Bo przecież „jak przyszłą żonę przenocujesz?”.
Problem w tym, że ja nawet nie mam dziewczyny i nigdy jeszcze nie byłem w poważnym związku. Cały czas samotny, nawet nie miałem prawdziwego kolegi. Jedyne co to gdy byłem nastolatkiem, w sieci poznałem Marka, mieszka 3 godz. ode mnie, z którym złapałem świetny kontakt. Rozmawialiśmy bardzo często i to przez lata. Rok temu pojechaliśmy, wraz z innym kumplem z neta, na wakacje za granicę. Wiele nas różni – ja ambitny, po studiach, z małym biznesem, a on nie zaliczył matury (to nie znaczy, że jest gorszy), w pracy za najniższa krajową, od 5 lat bez awansu. Cały czas go motywuję, namawiałem na poprawę matury, chciałem go uczyć. Pożyczałem mu kasę. Zawsze może na mnie liczyć, czego by nie potrzebował. Zależy mi na tym, by sobie ułożył życie jak najlepiej. Wyznał mi dopiero po wakacjach, że coś zatajał przez 3 lata, a miałem do niego duże zaufanie. I że wolał kłamać. Też mu się ze wszystkiego nie spowiadałem, ale nocy po tej rozmowie nie przespałem. Od tego czasu nie mamy już żadnych tajemnic i gadamy o wszystkim, praktycznie codziennie po pracy i to są co najmniej godzinne rozmowy. On ma teraz dziewczynę, boję się, że nie będzie miał już dla mnie czasu, nie będzie wspólnych wyjazdów. Zabolało mnie to, że planuje wyjazd tam, gdzie my mieliśmy kiedyś jechać. Jest przyjacielem, ale bardzo się do niego przywiązałem i chciałbym, by ta przyjaźń trwała po grób, ale przeraża mnie to, że zostanę bez dziewczyny i bez kumpla, jedynie z majątkiem i karierą.
Rozstałem się z dziewczyną. Stopniowo oddaliliśmy się od siebie i ona postanowiła mnie zostawić. Jest to ciężkie przeżycie. Jak szukam informacji, jak do siebie wrócić, to jest tak:
Dla niego: „musisz zrobić wszystko, żeby ją odzyskać”.
Dla niej: „nie bądź głupia, nie wracaj do niego”.
Czy naprawdę to ma tak wyglądać, że facet ma robić wszystko, żeby kobietę odzyskać, a kobieta mimo wszystko ma do niego nie wracać??
Przez 5 lat podkładałem miski pod każdy kran w domu i zlewałem wodę do 5-litrowych baniaków, bo myślałem, że licznik zaczyna się obracać, dopiero gdy woda trafia do zlewu...
Piątek, 7:58 rano, wsiadam do pociągu i przypominam sobie, że właśnie skończył mi się miesięczny. Otwieram portfel i o zgrozo okazuje się, że nie mam ze sobą ani grosza... Wsiadam, gdzieś z tylu głowy panika — nie mogę się spóźnić, muszę jechać! Konduktorka spaceruje sobie po peronie, podchodzę i pytam, czy można opłacić bilet kartą, odpowiada, że niestety nie.... I w tym momencie objawia nam się AUTOMAT na bilety! Biegniemy przez cały peron i rzucamy się, jakby od tego miało zależeć życie, a pani konduktor naprędce pomaga mi kupić bilet.
Jest 8:02, wpadamy do pociągu i ruszamy z dwuminutowym opóźnieniem. Jestem uratowana!
Piszę to dlatego, że mam ostatnio straszne doświadczenia z ludźmi, za sobą okropny tydzień i ten mały gest, ta pomoc wlała miód w moje serce...
Może to kiedyś Pani przeczyta, dziękuję bardzo, sprawiła Pani, że znowu chce mi się uśmiechać :)
Jakiś czas temu zapytana o rocznik podczas kontroli biletów w miejskim autobusie odpowiedziałam: „2025”. Pan kontroler spojrzał na mnie z politowaniem.
Dzisiaj wracając ze szkoły, podałam kanarowi zamiast biletu własny telefon...
Jak na złość był to ten sam mężczyzna, co ostatnio.
Kilka lat temu, podczas kupowania biustonosza w sklepie z bielizną, nie byłam pewna co do rozmiarówki, więc poprosiłam panią, żeby spróbowała pomóc mi w wyborze. Popatrzyła na mnie i skomentowała: „A to na takie malutkie pani chce?”.
Teraz mam 19 lat i za każdym razem, kiedy w sklepie chcę kupić sobie biustonosz, to strasznie mi głupio, bo mam wrażenie, że wszyscy wokół mnie myślą sobie, na co ja go właściwie chcę założyć...
Dodaj anonimowe wyznanie