Mój dziesięcioletni syn wyrasta na potwora. Wiem, że to straszne, kiedy ojciec mówi tak o własnym dziecku, ale taka jest prawda. W zasadzie od małego były z nim problemy. Jako maluch lubił kogoś uszczypnąć, uderzyć, dokuczyć jakiemuś zwierzakowi. Oczywiście od razu tłumaczyliśmy mu, że tak nie wolno i pilnowaliśmy, żeby tak nie robił. Najpierw myśleliśmy, że z tego wyrośnie, ale było i jest coraz gorzej. Wychowywaliśmy go tak samo jak dwoje pozostałych dzieci, traktujemy je równo.
Jednak syn już w przedszkolu dokuczał innym dzieciom, niszczył zabawki i nie słuchał opiekunek. Żadne tłumaczenia, prośby, nagrody i kary nie pomogły. Dowiedzieliśmy się, że kiedy dzieci są u moich rodziców, młody zadawał się z synem sąsiadów, który miał na niego zły wpływ. Kiedy rozmowa z rodzicami chłopca nic nie dała, odcięliśmy go od kolegi. Zresztą niedługo później ta rodzina się wyprowadziła.
Od podstawówki chodzimy z synem do psychologa. Stosujemy się do jej rad, kontrolujemy, co młody ogląda i w co gra, założyliśmy blokadę rodzicielską na internecie, motywujemy i chwalimy, gdy odniesie sukces. Przez jakieś 1,5 roku działało. Teraz jest piekło.
Niejeden raz przyłapałem syna na rzucaniu kamieniami w psy i koty (dlatego nie mamy własnych zwierząt), biciu ich i kopaniu. Praktycznie codziennie są awantury o odrabianie lekcji, sprzątanie po sobie. Synowie mieszkali razem w jednym pokoju, dopóki starszy pewnej nocy nie nasikał młodszemu bratu na twarz. Musimy też pilnować, żeby nie znęcał się nad młodszym bratem – już kilka razy musieliśmy tłumaczyć się z siniaków młodszego w przedszkolu. W dodatku od września musieliśmy zmienić szkołę syna, bo razem z dwoma innymi kolegami dokuczał mniejszemu koledze, zniszczyli mu okulary i wsadzili głowę do sedesu. Niestety to nasz syn był prowodyrem. W nowej szkole już pojawiają się na niego skargi.
Cała sytuacja bardzo odbija się na całej rodzinie. Z żoną dość często się kłócimy, bo ona dla świętego spokoju ustępuje synowi, a potem ja słyszę bezczelne teksty: „i tak matka mi odda telefon”. Coraz częściej muszę odejść na bok, żeby ochłonąć i nie zlać synowi tyłka. On to wie i mi o tym regularnie przypomina. 14-letnia córka jest zdecydowana, żeby za dwa lata pójść do szkoły z internatem, większość czasu spędza w bibliotece lub u koleżanek. Młodszy syn jest bardzo cichym i spokojnym dzieckiem, wszyscy twierdzą, że aż za bardzo. Niestety starszy wymaga tyle sił i energii, że dla córki i młodszego syna mamy mało czasu. Boję się, że syn wyrośnie na psychopatę, że kiedyś kogoś mocno skrzywdzi i wyląduje w więzieniu.
Miałem wtedy 16 lat, byłem trochę zakompleksionym chłopaczkiem. Mój starszy o 3 lata brat na czas nieobecności rodziców robił w domu całkiem spore domówki, zapraszał masę znajomych w swoim wieku, a ja z racji tego, że też tam mieszkałem, bywałem na tych jego „prywatkach”, mega onieśmielony towarzystwem ładnych dziewczyn. Na jednej z takich imprez wszyscy bardzo popili, było parę zgonów (włącznie z bratem i jego dziewczyną). Z racji tego, że dużo osób było zmuszonych zostać u nas na noc, ludzie byli poupychani dosłownie wszędzie: w moim łóżku spali jacyś znajomi brata, na podłodze też, nawet w wannie ktoś spał. Chcąc nie chcąc położyłem się spać tam, gdzie zostało jedyne sensowne miejsce – do łóżka brata, kładąc się praktycznie „w nogach”, razem z nim i jego dziewczyną.
Obudziło mnie coś, czego się nie spodziewałem – dziewczyna brata położyła stopy na moim sprzęcie. Brat spał, ona spała, wszyscy spali, był sam środek nocy. Zszokowany nawet się nie ruszyłem, a jej coś się śniło, bo mamrotała coś pod nosem i czasami drgała. Na jej nieszczęście, mimo że cała sytuacja trwała maksymalnie 15 sekund, dla mnie to wystarczyło...
Nieświadomie, bo nieświadomie, ale to był pierwszy raz, gdy jakaś dziewczyna zrobiła mi dobrze. Choć nigdy żadnemu z nich o tym nie powiem.
Mam ostrą postać dyskopatii odcinka lędźwiowego. Ale mam też trudną sytuację rodzinno-finansową i nie stać mnie na L4, muszę normalnie chodzić do pracy na magazynie, jak zwykły, zdrowy facet. Na utrzymaniu rodzina, dwójka niepełnosprawnych maluchów i żona, z którą mi się niezbyt układa. Do tego kłopoty finansowe po remoncie, gdzie oszukała mnie firma remontowa, ale nie o tym. Choruję. Mam charakterystyczny przykurcz, chodzę skrzywiony w lewo, każdy krok to potężny wysiłek, muszę zatrzymywać się co 2-3 metry i się układać na następne kilka kroków. Najgorzej jest od stycznia. 16.01 połamało mnie tak, że wywozili mnie do szpitala na morfinie. Teraz przed pracą zżeram 4-5 tabletek przeciwbólowych, gdzie dopuszczalna dawka to 2 na dobę. Ale muszę zeżreć te dropsy i zawijać się do pracy, tak codziennie. Po kilku godzinach „wejdą tabsy” no i trochę to rozchodzę. Daję radę 8-10 godzin stać, chodzić, jeździć na widlaku, wracać. Dopiero w domu zmiana pozycji to powrót bólu. Sen? Przerywany przy zmianie pozycji spania. A w domu dzieciaki lgną do taty, a tata nie da rady wziąć malucha na kolana. A jak weźmie, to okupuje to dawką bólu. I tak codziennie.
Nie wiem, po co to piszę, tak po prostu muszę to wywalić z siebie, bo oszaleję z tego wszystkiego. Za ponad 3 tygodnie mam neurologowi powiedzieć, czy chcę iść na operację. Boję się trochę, ale boję się też każdego wyjścia z domu. Boli jak jasna cholera.
Lata temu, jak bawiłem się w sędziowanie meczów piłkarskich, pojechałem na mecz trampkarzy. Podszedł do mnie młody gościu i zapytał, czy mógłby machać chorągiewką jako sędzia asystent (na meczach młodzieżowych byli tzw. sędziowie przygodni), więc mówię mu, że nie ma sprawy. Fajnie pokazywał, wszystko ogarniał, po meczu mu podziękowałem i powiedziałem mu, żeby na kurs poszedł, bo ma „papiery” na sędziowanie. Coś tam jeszcze pożartowaliśmy.
Parę dni później oglądam mecz w telewizji i zobaczyłem mojego sędziego w barwach BVB — Łukasz Piszczek, mega sympatyczny facet (a ja głupi go nie rozpoznałem).
Babcia ma ogródek i psa. I męża. W tej dokładnie kolejności, bo z dziadkiem żyją ze sobą gorzej niż ten pies z kotem sąsiadów. Ogródek to ogródek, psu na imię Stefan, dziadkowi Włodek, kotu zaś Marcin. Marcin regularnie odwiedza parapet kuchenny dziadków, wiedząc, że babcia zawsze da miseczkę mleczka i kawałek czegoś na zagrychę. Stefan, traktowany jak król, jest o Marcina zazdrosny, ale to nic w porównaniu do tego, jak o obu tych „panów” zazdrosny jest dziadek. Babcia bardziej kocha psa i kota niż jego, bo dziadek latami pił, zaniedbywał rodzinę i gospodarstwo. Męża nie zostawiła, bo jest kobietą, która jak raz da słowo, to do śmierci się go trzyma. Teraz dziadek jest stary i nieco schorowany, dziennie wypija najwyżej ćwiartkę, próbuje coś tam w obejściu zrobić, ale babcia już od dawna nie chce jego pomocy ani uwagi, ani zupełnie niczego. Dziadek jednak postanowił o swoje zawalczyć. Raz wpadł na genialny pomysł pozbycia się zwierzaków, ale nie dość, że Stefan go pogryzł, Marcin podrapał, to jeszcze oberwał od babci szmatą po głowie i dostał szlaban na telewizję. Postanowił więc pójść do sąsiadki z drugiego końca wsi, pożalić się. Ta pani słynie z tego, że jest niemal zastępcą księdza proboszcza. Babcia się z nią w ogóle nie zadaje, mieszka trzy kilometry od właściwej wsi, do kościoła chadza, jak ma siłę i z większej okazji.
Pani usłyszała od dziadka mniej więcej takie coś: Pani szanowna, ja to we własnym domu spokoju nie mam, żyć nie mogę! Jadźko to tylko z tym Stefanem siedzi, je i śpi, a jak nie z nim, to ten przeklęty Marcin przyłazi przez łokno i człowiek nic nie może zrobić, a jak próbuje, to bęcki dostaje...
Zabrzmiało, jak zabrzmiało, dziadek nie wyjaśnił, kim są Stefan i Marcin. Babcia w okolicy Wielkanocy dowiedziała się, że jest ladacznicą, która korzystając ze słabości męża, zadaje się z dwoma obcymi chłopami. Zignorowałaby głupie gadanie, gdyby nie wizyta samego proboszcza. Był bardzo grzeczny, ale stanowczo stanął w obronie dziadka. Sprawa szybko się wyjaśniła, ksiądz się uśmiał, złożył babci uszanowanie za wierność przysiędze małżeńskiej i odszedł, obiecując zwrócić uwagę sąsiadce, by ta najpierw sprawdziła, a potem opowiadała wszystkim dookoła i leciała do niego na skargę.
Teraz o księdzu krąży plotka, że jest kolejnym kochasiem babci...
Kiedy byłam w wieku gimnazjalnym, wyprowadziliśmy się z rodzicami z miasta na wieś. Nie byłam przyzwyczajona do tego, że nie ma sklepu pod domem, do najbliższego centrum handlowego jest 120 km, czy do tego, że szkoła znajduje się 5 km od domu. Kiedy rodzice dowiedzieli się, że nie ma autobusu do szkoły, zaczęli dowozić mnie i odbierać samochodem. Kiedy pojechałam na rozpoczęcie roku szkolnego, poznałam swoją klasę — oni wszyscy się już znali, patrzyli na mnie, jakbym miała coś na twarzy i śmiali się ze mnie. OK, nic strasznego, ale jeszcze nie wiedziałam, o co chodzi. Następnego dnia nikt nie chciał ze mną rozmawiać i siedzieć w ławce, a później dowiedziałam się, co było tego powodem. Okazało się, że ktoś zobaczył w dniu rozpoczęcia roku szkolnego, jak wysiadam z samochodu mojego taty i powiedział „mamy nową w szkole, jakaś bogata”. W nowej szkole wszyscy dojeżdżali autobusami, tylko nie ja — szkolny autobus nie jeździł obok miejsca mojego zamieszkania, bo moi rodzice wybudowali dom na totalnym zadupiu w lesie, a szkoła stwierdziła, że dla jednego dziecka trasy zmieniać nie będą. Ubierałam się też nie tak, bo miałam firmowe ciuchy. Czasami nawet tata mi jakieś przywiózł za granicy, a oni wszyscy ubierali się w wioskowym sklepie Pani Miarki. Nabijali się ze mnie, chociaż nie zamienili ze mną nawet jednego słowa.
Próbowałam nawiązać z ludźmi jakąś relację i popełniłam ogromny błąd. Tata z transportu przywiózł czekoladki z motywem świątecznym, we wrześniu (wiadomo, że zanim dotrą do sklepów, to trochę minie). Chciałam być miła i dałam każdemu po paczce, ale jedna z dziewczyn krzyknęła „ona ma je jeszcze ze świąt i chce nas otruć”, więc wszyscy rzucili je na podłogę, usłyszałam jeszcze, że to próba przekupstwa i od tamtej pory śmiali się ze mnie jeszcze bardziej. Nie pasowało im to, że zamiast plecaka miałam torbę — OK, zmieniłam torbę na plecak. Miesiąc później wszystkie w klasie miały torby, a ze mnie się śmiały, że taka miastowa, a na modzie się nie zna. Dręczyli mnie za to, że nie byłam w wakacje zbierać porzeczek, za to, że codziennie mogłam pozwolić sobie na to, żeby kupić coś w sklepiku, kradli mi rzeczy, nawet piórnik mi ukradli i podręczniki, bo jedyna w klasie miałam nowe, a nie owinięte w gazetę. Nigdy nie wywyższałam się tym, że moi rodzice mają pieniądze, bo w mojej poprzedniej szkole były dzieci, które miały o wiele bogatszych rodziców od moich. Po jakimś czasie zaczęłam robić zakupy u Pani Mirki (jedną bluzkę nawet mam do dzisiaj), do szkoły zaczęłam jeździć rowerem, mama robiła mi kanapki do szkoły, a ja nie zaprzyjaźniłam się z nikim do końca szkoły nie dlatego, że oni nie chcieli, tylko ja nie chciałam przyjaźnić się z ludźmi, którzy ocenili mnie po okładce.
Gdy byłam mała, wpadałam na głupie pomysły... Mianowicie wymyśliłam, że wracając z przedszkola z babcią, specjalnie położę się na ulicy, żeby zobaczyć, czy zdążę wstać przed samochodem...
Cóż, samochód nigdy we mnie nie uderzył, jednak babcina ręka już tak.
Kilka lat temu poszłam do ogólniaka w Katowicach. Nie znałam żadnych ludzi, ale jestem towarzyska, więc od razu zagadałam do kilku osób, żeby mieć taką swoją „paczkę”. Od razu znalazło się 7 osób, ale z dziewczynami zgodnie uznałyśmy, że musi być po równo, 4 chłopaków i 4 dziewczyny, więc porozglądaliśmy się po szkole i zauważyliśmy ją, Anię. Była samotna pośród tłumu i stała pod ścianą, trzymając książki w ręku. Zrobiło mi się jej żal, więc postanowiłam zagadać. Gdy podeszłam do niej, patrzyła na mnie jak na Boga. Dosłownie. Oczywiście została przyjęta w naszej grupie bardzo serdecznie, ale tylko ze mną najczęściej rozmawiała. Pytała mnie o wszystko — czego słucham, jakie mam hobby itd. Mówiłam jej wszystko, co chciała wiedzieć. Z czasem te pytania zaczęły być coraz głębsze, dociekliwe, dotyczyły bardzo osobistych dla mnie rzeczy. Powoli zaczynało mi to przeszkadzać. Z czasem zauważyłam, że ubiera się tak samo jak ja — sweter, ciemne jeansy i glany, ewentualnie czarne tenisówki, a wcześniej ubierała się w białą koszulę, jaśniutkie jeansy i białe tenisówki. Później zmienił jej się gust muzyczny. Przestała słuchać swojego idola, zamiast tego pojawił się mój ulubiony zespół. Także książki — z tanich romansideł przeszła na książki drastyczne, pełne rozlewu krwi i piekielnej fabuły, czyli to, co ja czytam. No cóż, machnęłam na to ręką, postanowiłam to przełknąć. Do czasu...
Zaprosiłam kiedyś naszą grupkę na małą domówkę, jakieś tam piwko 2%, fast foody i oglądanie filmów — wszystko w moim pokoju. Kiedy wszyscy weszli do mnie, ona była jak zakochana, rozglądała się, jakby to był cud świata. Dotykała wszystkiego. Później gdy wychodzili, koleżanka powiedziała, że ona robiła zdjęcia mojego pokoju. Zdziwiło mnie to, ale później o tym zapomniałam.
Kiedyś przyszłam do niej do domu. Okej ,wszystko spoko, idziemy do jej pokoju. A tu... Mój pokój. Dosłownie. Ściany, łóżko, bibeloty — wszystko takie same. Wtedy zrozumiałam, że coś jest nie tak. Powiedziałam wszystko mamie i o moim lęku przed nią. Moja rodzicielka oczywiście od razu pobiegła z tym do jej matki. Czego się dowiedziała? Mianowicie że w gimnazjum przez te 3 lata Ania stalkowała inną dziewczynę — była taka sama jak ona. Przez to musiała zmienić szkołę. A teraz to mnie sobie wybrała...
Przeraziłam się. Urwałam wszelkie prywatne kontakty, spotkania poza szkołą itd. Na studia wybrałam się daleko od domu, wiedząc, że ona musi zostać w naszym mieście, ale mimo to przez długi czas bałam się, że gdzieś ją spotkam. Wpędziła mnie w paranoję.
Przez prawie 10 lat byłem „leczony” przy pomocy pani znachorki (choć to określenie to i tak zbytni zaszczyt) z przychodni dermatologicznej fundowanej przez NFZ na grzybicę. No uporczywe dziadostwo, nie chciało mnie przestać dręczyć, pomimo stosowania różnych maści przeciwgrzybicznych. Pomagało na chwilę, wtedy, kiedy stosowałem, ale po jakiś czasie zawsze wracało. Ale nieskuteczne te leki robią! A człowiek się musi męczyć i wstydzić stopy pokazać. Chodzenie w klapkach to był dla mnie wtedy jakiś koszmar, bo jeszcze ktoś grzyba zobaczy. Czas sobie mijał, jak to ma w zwyczaju, a ja wydawałem sobie po kilkadziesiąt złotych miesięcznie na leki. Ale w końcu zagnieździło mi się w umyśle takie (na pewno) bezpodstawne przeświadczenie, że żeby zdiagnozować coś takiego jak grzybica, trzeba zrobić jakieś badania, próbkę posiać na jakieś podłoże mykologiczne, ale któż by się z panią doktor kłócił?
Kierowany tymże przeświadczeniem wybrałem się w końcu na wizytę prywatną (wtedy był to koszt około 100 zł). Pokazałem pani doktor moje żałosne zagrzybiane kończyny, mówię, że leczę się długo i nic na tego grzyba nie pomaga. A pani doktor się odzywa: „Ale wie pan, mi to wygląda na alergię...”. Dostałem skierowanie na posiew, który też musiałem zrobić prywatnie, i wyszło, że żadnego zakażenia nie ma.
Po tym całym „leczeniu” na NFZ poza tym, że od czasu do czasu muszę przesmarować skórę czymś nawilżającym (albo i nie), zostało inne przeświadczenie: mianowicie, że przez te 10 lat „darmowych” wizyt na je***e NFZ wydałem tyle pieniędzy na nieskuteczne leczenie błędnie zdiagnozowanej choroby, że wystarczyłoby może na 50 prywatnych wizyt.
Cierpię na bezsenność. Bywa, że nie mogę zmrużyć oczu przez dwie doby. Dziś znów mam z tym problem. W momencie, w którym piszę to wyznanie, jest prawie czwarta nad ranem, więc czuję kolejną nieprzespaną nockę. Co więc robię w czasie, kiedy powinienem spać? Cóż... Udało mi się przeczytać fragment Koranu i mimo mojego ateizmu (który pomimo takiej lektury ma się świetnie) muszę przyznać, że niektóre fragmenty były inspirujące. Dałem radę też przepisać tekst piosenki w kanji (te śmieszne japońskie znaczki). Również pod wpływem inspiracji powstało kilka akapitów książki, której prawdopodobnie i tak nigdy nie wydam.
Nie mam pojęcia jak skomentować moje nocne wyczyny. Być może czas udać się do jakiegoś lekarza. A na razie znajdę sobie kolejne dziwne zajęcie. Jak to mówi pewna piosenka... „wyśpię się dopiero po śmierci”.
Dodaj anonimowe wyznanie