Jestem młodą mamą małego stada - córki i 4 kotów. Cała sytuacja wydarzyła się gdy moja córka miała trochę ponad rok.
Mała jadła wszystko co znalazła, różne paproszki, na dworze zdarzało jej się próbować zjeść np. kamień.
Któregoś dnia siedzę sobie na fotelu, mała na podłodze. Spoglądam na nią, a ta coś żuje i się krzywi. Podchodzę do niej i karzę jej to wypluć - nie chce. Wkładam jej palce do buzi żeby to wyciągnąć, a tam krew. Wystraszyłam się że dorwała gdzieś i zjadła kawałek szkła. Za chwilę jednak wypluła dziwny woreczek - zjadła opitego krwią kleszcza, którego musiał "zgubić" któryś z kotów.
Siedziałam sobie kiedyś wieczorem w domu, podgryzając frytki z majonezem i oglądając jakiś film. Nagle słyszę, że ktoś gmera kluczem przy drzwiach mieszkania. Przekonana, że któraś ze współlokatorek wraca z jakiejś grubej najeby i nie potrafi włożyć klucza do dziurki, podeszłam i otworzyłam (nie miałam judasza, wiec nie byłam w stanie wcześniej zweryfikować co to za petent).
Razem z drzwiami do domu wparował mi chłopak w okularach przeciwsłonecznych. Rzucił klucze na komodę i był już w trakcie ściągania laczków, gdy usłyszał moje niepewne "Panie, kim pan jest?". Popatrzył się na mnie (byłam w takiej piżamce pandy, wiec nieźle chłopu musiało siąść na banię, biorąc pod uwagę jego stan) i powiedział "eeeesiemsionjeden?". Wnioskując, że chodzi mu o numer mieszkania, wyprowadziłam go z błędu i mój ówczesny chłopak odprowadził go piętro wyżej, pod siemsionjeden.
Zapytacie co w tym anonimowego? To, że jesteśmy teraz całkiem szczęśliwą parą, ale rodzinka sądzi, że poznaliśmy się przez znajomą. I na trzeźwo.
PS Całkowicie nie pamięta naszego pierwszego spotkania, pijok jeden ;-;
Pewnego ranka, mając 7-8 lat, zdecydowałam, że ucieknę z domu. Nie miałam żadnych powodów, rodzice dbali o mnie jak mogli, ale wyobrażając sobie siebie mieszkającą w lesie i bawiącą się z wilkami, bez zastanowienia wzięłam ostatniego czekoladowego batonika z szuflady, zawinęłam w koc, a jako iż patyka nie mogłam znaleźć, wzięłam zawiniętego w materiał batonika i obudziłam mamę, mówiąc, że uciekam, żeby nie była smutna, że uciekam bez jej wiedzy.
I tak właśnie mała dziewczynka odziana w samą pidżamę wybiegła z domu, ale za mną wybiegła mama. Też w samej pidżamie i kapciach na nogach. Poinformowała mnie, że na obiad jest rosół, a ja słysząc to od razu porzuciłam pomysł zamieszkania w lesie i wróciłam do domu.
Mój pies mnie uratował.
Półtora roku temu rozstałam się z mężem po roku małżeństwa. Świat mi się zawalił, bo mimo, że rozpad tego małżeństw był po jego stronie, to jednak rozwód był dla mnie osobistą porażką. Były mąż zabrał mi praktycznie wszystko, ale zostawił mi psa. Zresztą na niczym mi nie zależało jak na mojej Suni, które odkąd ją adoptowałam była moją najwierniejszą przyjaciółką.
Niestety kiepsko to wszystko znosiłam. Zarabiałam dobrze, więc szybko ogarnęłam mieszkanie, meble, podstawowe sprawy. W dzień funkcjonowałam normalnie, praca, zakupy, sprzątnie. Gorzej było jak już wszystko ogarnęłam, nie miałam co ze sobą począć i zrzucałam maskę. Otwierałam wtedy wino. Praktycznie codziennie jedno. Przez 2 miesiące. Nikt nic nie zauważył, bo mieszkam daleko od rodziny, a jak z nimi się spotykałam to byłam trzeźwa. Od znajomych się trochę odseparowałam. Zresztą umiałam się świetnie maskować. Rano zielona herbata, jajecznica, 2 tabletki na ból głowy, kilo tapety, przyklejony uśmiech i nikt się nie zorientował.
Po dwóch miesiącach chlania zauważyłam, że moja Sunia w ogóle do mnie nie przychodzi na pieszczoty, zabawy i bardzo przytyła. I ruszyło mnie. W swoim pijackim egoizmie zapomniałam o mojej przyjaciółce. Dawałam jej jeść, szybki spacer i to wszystko. Zaniedbałam ją i nie poświęcałam jej w ogóle czasu.
Przestałam pić, ogarnęłam się. Z wieczornego chlania przerzuciłam się na bieganie z nią. Obydwie schudłyśmy i świetnie się przy tym bawiłyśmy. Zaczęłam również wychodzić do ludzi i razem z Sunią jeździłyśmy na wybieg dla psów.
Od ponad roku nie piję alkoholu praktycznie w ogóle. Za każdym razem, gdy mam doła (a zdarza się to już bardzo rzadko) wołam moją przyjaciółkę, widzę jak biegnie do mnie z merdającym ogonkiem, wtulam się i świat od razu jest lepszy. :)
Po chorobie mój głos był niski i jeszcze dość zachrypnięty. Na przystanku podszedł do mnie jakiś typek i powiedział "cześć", no to "cześć" - odpowiadam moim chorobogłosem i słyszę "a sorki, myślałem, że jesteś dziewczyną". A ja właśnie jestem dziewczyną!
Jak byliśmy z rodzeństwem młodzi, prawie całe dnie spędzaliśmy u babci z dwoma innymi kuzynkami. Albo oglądaliśmy bajki, bo tylko u babci była satelita, albo rozmawialiśmy o różnych rzeczach z babcią, albo wpadaliśmy na głupie pomysły. O jednym z tych głupich pomysłów będzie wyznanie.
Mój brat geniusz wpadł na pomysł, żeby stworzyć boga. Zostało nim... jabłko. Chodziliśmy po polach jak głupi, z jabłkiem nabitym na strzałę i mówiliśmy "święte jabłko jest najświętsze".
W końcu ja i jedna kuzynka obraziłyśmy jabłko, za co groziła kara. Udaliśmy się więc wszyscy do stodoły. Na środku stał wóz (miejsce dla oskarżonych), a po jednej stronie była masa siana, na którym jeszcze były stare meble (ława sędziego).
I tak sobie siedzieliśmy w stodole i prowadziliśmy rozprawę sądową za obrażenie jabłka.
P.S. Nie trafiłam do więzienia, brat w końcu zjadł jabłko.
Często jeżdżę pociągami i lubię dyskretnie zaglądać ludziom w telefon albo w książkę.
Niedawno mój tata zrobił mi „rodzicielski” wykład na temat narkotyków i niebezpieczeństw związanych z ich zażywaniem. Jako że nie jest on hipokrytą, szczerze wyznał, że za młodu zdarzało mu się spróbować tego i owego. Wkrótce monolog o szkodliwości dragów stał się spowiedzią mojego ojca ze wszystkich głupot, które zrobił pod wpływem różnych środków odurzających. I tak na przykład dowiedziałem się, że kiedyś dachował motorówką po wypaleniu z wujkiem sporej ilości haszyszu, a innym razem zjadł grzybki i wytarzał się w zupie na pewnym wiejskim weselu. Finał tego wykładu był jednak prawdziwym ciosem dla mnie. „A kiedyś wziąłem LSD z twoją mamą i zostałeś poczęty…” - rzekł mój tatko. Następnie zmrużywszy oczy spojrzał na mnie i przez parę chwil gapił się intensywnie. „W sumie to by wiele tłumaczyło…” - mruknął i wyszedł z mojego pokoju.
Cholera, co się właśnie odwaliło?
Jakiś czas temu w liceum. Początek roku, więc ja, roztrzepana i odzwyczajona od wczesnego wstawania, na przerwie szybciutko poszłam do sklepiku, aby kupić sobie coś do jedzenia. Patrzę - drzwi od sklepiku zamknięte na klucz. Obok mnie przechodziła akurat pani szatniarka, która powiedziała, że pani od sklepiku zrezygnowała, ponieważ wprowadzono mnóstwo ograniczeń i w zasadzie nie miałaby co sprzedawać. Zrobiło mi się smutno - w końcu ta pani w prowadzenie sklepiku wkładała całe serce, uczniowie często bawili się w kasjerów, ogółem sklepik był częścią naszego uczniowskiego życia.
Wtedy pani szatniarka nachyliła się nade mną i wyszeptała:
- Jak coś, to mam napoje za dwa złote, batoniki za trzy, a pizzerki za pięć - mrugnęła porozumiewawczo.
Chciałem być taki fajny i "przez przypadek" upuściłem stówkę w domu moich dziadków, żeby ją sobie potem znaleźli. Później się okazało, że jak babcia się po nią schylała, to jej dysk wypadł.
Dodaj anonimowe wyznanie