Mam łącznie cztery prace (zwykłą stałą, zdalną i dwie okazyjne przy koncertach) oraz studiuję. Zwykle nie ma mnie w domu do wieczora, zdarza się, że w ogóle tego samego dnia nie wracam do domu... I nadal wysłuchuję od rodziny, że tym młodym teraz nie chce się pracować, a moja matka każdemu rozpowiada, że tylko się lenię całymi dniami i nic ze sobą nie robię.
Dzięki za wsparcie czy coś.
Po roku razem wczoraj ze mną zerwał partner.
Starałam się, wspierałam, kochałam, a dla niego to nic nie znaczyło...
Nie mam się komu wygadać, przerosło mnie to.
Takich historii są setki, dlatego wysyłam uściski!
Trzymajcie się.
Zamieszkałam trzy miesiące temu z chłopakiem. I zaczynam się sama sobie dziwić, że nie pożegnałam się z nim po pierwszych dwóch tygodniach. O co chodzi? O ciągłe wojny między nami. Według mnie facet ma absolutnie chore wymagania wobec naszego wspólnego mieszkania. Nie powiem, że nic w domu nie robi, ale o to, co uważa za standard i wiecznie mi robi awantury, że nie jest zrobione.
Wstaję wcześniej od niego. Potrzebuję więcej czasu na umycie włosów, wysuszenie ich, ułożenie, zjedzenie śniadania i makijaż. On jednak uważa, że skoro wstaję wcześniej, to mam rano więcej czasu niż on. W związku z tym nim on wstanie, powinnam ogarnąć z rana mieszkanie, czyli jeśli wisi pranie, to sprawdzić, czy coś nie wyschło i ewentualnie to zdjąć, złożyć i schować, wypakować zmywarkę, przygotować mu śniadanie (bo przecież wiem, że on nie ma czasu rano tego zrobić, a inaczej będzie musiał iść do pracy głodny) itp. Potem gdy już wstanie, powinnam pościelić wspólne łóżko, a w międzyczasie oczywiście powinnam według niego posprzątać po jego wczorajszej kolacji, bo on biedak już nie miał siły wieczorem. A skoro zanosiłam swój kubek z wodą na noc do kuchni, to powinnam sprzątnąć też po nim. Znów: „Bo wstajesz wcześniej, masz więcej czasu. No i u moich rodziców tak to działa”. I już są awantury, bo ja nie będę wstawała wcześniej, żeby ogarnąć szanownego pana i mieszkanie, tylko samą siebie.
Potem wracamy do domu. Ja 20 minut przed nim. I już ma żal, że obiad niezrobiony, a przecież mam więcej czasu, bo przecież wcześniej wracam do domu. No pewnie, że w 20 minut max zrobię pełen obiad. I już jest obrażony i on w takim razie będzie chodził głodny. I a to tylko początek. Bo sprawdził, że część prania wyschła, a ja nadal tego nie ogarnęłam. Bo jego brudne naczynia z wczoraj dalej zdobią stół w jadalni. Potem odkrywa, że coś w lodówce jest po terminie. To moja wyłączna wina, bo on myślał, że ja będę tego pilnować. Nieważne, czy to było coś dla nas dwojga, czy coś, co jada wyłącznie on. Tak samo jak próbuje mnie zmusić, żebym tylko ja wykonywała te najgorsze obowiązki, których nikt nie lubi, bo, uwaga, ja to przecież lubię. Tłumaczę jak krowie na rowie, że nie będę wstawała wcześniej dla jego widzimisię, tłumaczę, że nie będę ciągle po nim sprzątała, tłumaczę, że ja też nie lubię tych obowiązków, więc wykonujmy je np. na zmianę. Tworzymy zespół, nie pana i służkę. I ciągle są awantury. Moim zdaniem spokojnie mogę wypakować zmywarkę po pracy itd. Już pomijając te wszystkie sytuacje, kiedy ma focha, bo miał jakieś życzenie, a ja się nie domyśliłam.
Tak szczerze, to zanim zamieszkaliśmy razem, to był zupełnie innym facetem. Jeszcze próbuję się z nim dogadać, ale nie widzę dużych szans. Cóż, wygadałam się.
Kiedy byłam w ciąży, mój facet upijał się do nieprzytomności. Kiedy moja siostra była w ciąży, jej facet chuchał na nią i dmuchał. Kiedy mój przepijał i przepalał wypłatę, facet siostry szukał dużego rodzinnego samochodu i szykował wyprawkę na pojawienie się dziecka. Kiedy urodziłam, zostałam sama, bo mój facet wybierał ryby i kolegów, facet siostry wstawał do dziecka, karmił, przebierał i pozwalał odpoczywać matce. Ona już po roku podjęła pracę i potrafiła się w niej utrzymać, bo jej facet pomógł jej przejść przez wszystko, ja podjęłam pierwszą pracę dopiero w 3. roku życia dziecka, bo już nie mogłam pozwolić sobie dłużej być bezrobotną, i jeszcze cały czas mnie zwalniali. Ona wyszła za niego za mąż i wybudował jej dom, ja natomiast podałam swojego o alimenty i zostałam sama z dzieckiem w starej, zagrzybiałej kamienicy. Ledwo wiążę koniec z końcem, a im pomimo kredytu dobrze się układa.
Ironią tej historii jest, że to ja poznałam siostrę z jej obecnym mężem po tym, jak go nie chciałam, a paradoksem, że i tak bym go nie chciała, nawet jakbym wtedy miała tę całą wiedzę, jaką mam teraz. Są rzeczy, których nie potrafię przeskoczyć w mężczyźnie. Nie wiem, czy ze mną jest coś nie tak, sama siebie nie rozumiem. Jedno wiem. Wiem, jak niewłaściwy mężczyzna może zrujnować życie.
Dom rodzinny jest w małej wsi, dawne poniemieckie tereny. Wspominam o tym, dlatego że to stało puste po wojnie, ludzie całymi rodzinami zajmowali dom przy domu.
W efekcie pół wioski to rodzina, z drugą połową mam wspólną rodzinę. Tak wyszło, że akurat w moim domu zawsze były problemy — alkoholizm ojca, bieda, przemoc.
Reszta rodziny i wioski miała zawsze o czym plotkować, uważali się za tych lepszych. Głupio mi było z nimi rozmawiać, spotykając ich gdzieś, było widać, że traktują mnie i moje rodzeństwo z góry.
Lata mijały, w rodzinnym domu się uspokoiło, wszyscy wyszli na dobrych ludzi, każdy z nas ma nowy dom, rodziny. W tych idealnych domach i rodzinach, którym tak łatwo przychodziło nas oceniać, zaczęły wypadać takie trupy z szaf, których nic się nie spodziewał...
Może nie jest to dobre, ale mam jakąś satysfakcję, że w końcu to im się posypało, że to o nich plotkują, że to ich wszyscy obgadują.
4 lata technikum i kilka lat studiów informatycznych, a nadal nie umiem pobierać plików z torrentów.
Mam 24 lata, za 1,5 roku wychodzę za mąż. Jestem z moim narzeczonym od 2017 r., czyli już 8 lat. Mieszkamy razem już 3 lata. Wydawać by się mogło, że małżeństwo dla nas to czysta formalność. Problem w tym, że nie dla mnie, nie jestem pewna tej decyzji. Z jednej strony jest to chłopak, z którym spędziłam na tym etapie już naprawdę szmat czasu. Zaczęliśmy chodzić ze sobą w liceum, wydaje mi się, że przez ten czas sporo się zmieniliśmy, jakby zaczęliśmy patrzeć trochę w innych kierunkach. Owszem, jest wiele rzeczy, w których się zgadzamy, dogadujemy i które robimy wspólnie, np. kochamy podróżować, lubimy spontaniczność, ale jesteśmy na innych etapach swojego życia. Ja mam dobrą pracę, gdzie dobrze zarabiam i nawet jak zmienię miejsce zamieszkania, to wiem, że w mojej branży będę dostawać dobre pieniądze, wiem po prostu, co chcę w życiu robić. On też pracuje, ale nie zarabia tak dobrze jak ja, dalej żegluje gdzieś po życiu i nie wie, co tak naprawdę chce w życiu robić. Ma plan, gdy się przeprowadzimy otwierać firmę w dziedzinie, w której jest dobry i w której się rozwija, no ale z drugiej strony skąd mam wiedzieć, czy to kiedykolwiek nastąpi. Często ma wiele zamiarów, ale po prostu nigdy nie realizuje swoim pomysłów. Wkurza mnie to, że stoi w miejscu, a ja nie dość, że pracuję na pełen etat, to jeszcze studiuję dziennie. Czuję, że mnie hamuje, że nie pozwala mi na pełny rozwój osobisty. Naprawdę nie wiem, co mam robić, bo w gruncie rzeczy to dobry chłopak, dba o mnie, jest zaradny, jestem pewna, że nigdy by mnie nie zdradził i wiem, że kocha mnie bezgranicznie. Niestety ja nie jestem chyba po postu w stanie go już tak pokochać. Na początku związku to uczucie było naprawdę intensywnie, teraz nasze drogi się bardziej rozeszły. Zaczęło mnie wszystko w nim irytować, a kiedy wytykam mu jakieś błędy, np. że mógłby się wobec mnie zachowywać inaczej, to sam mówi, że ja po prostu nie doceniam jego drobnych gestów, takich jak: odwiezienie mnie samochodem do pracy czy zrobienie kawy i śniadania i że on się o mnie bardzo troszczy. Naprawdę już nie wiem, co mam robić. W trakcie naszego związku bywały takie sytuacje podbramkowe, gdzie było blisko do zerwania, ale tylko z mojej strony. Boję się też, że on sobie nie poradzi, załamie się psychiczne. Sam mówi do mnie, że jestem tak idealna, że on wie, że już nikogo innego w życiu sobie nie znajdzie, tak bliskiego jego ideałowi. On jest po prostu pewny, że jak nie ja, to nikt inny. Naprawdę szkoda mi, że ja nie mam takiej pewności... Nie wiem, co mam robić.
Czasami mam wrażenie, że zawiodłam swoją mamę.
Moja mama to trochę taki przykład typowej kobiety — sukienki, spódniczki, maluje się.
Gdy się urodziłam, ona myślała, że będę córeczką mamusi. Jakże się zdziwiła, kiedy wdałam się w ojca... W wieku 9 lat przestałam nosić sukienki. A w wieku 10 lat przestałam nosić spódniczki. Od ponad 2 lat jestem zakochana w heavy metalu. Nie chcę się malować. Uwielbiam historię, zwłaszcza tematy związane z II wojną światową.
Często wydaje mi się, że dla mamy bardziej jestem gorszą kopią starszego brata niż córką. Nie wiem, co o tym myśleć. Chcę być sobą, ale z drugiej strony chcę, by patrzyła na mnie jak na mojego brata.
Chciałabym opowiedzieć o czymś, co od pewnego czasu bardzo mnie męczy, a o czym trudno mi rozmawiać na co dzień. Może ktoś z Was był w podobnej sytuacji i znajdzie tu coś znajomego.
Jestem w związku z mężczyzną, który ma córkę z poprzedniego małżeństwa. Sama mam dorosłego syna, więc wydawało mi się, że etap wychowywania dzieci mam już za sobą. Tymczasem życie potrafi zaskoczyć.
Mój partner i jego była żona ustalili bardzo mocno nietypowy sposób sprawowania opieki, zamiast tradycyjnie, że dziecko mieszka z matką, a ojciec płaci alimenty plus zabiera na weekendy, tutaj to wygląda tak, że ich córka mieszka naprzemiennie – dwa tygodnie u matki i dwa tygodnie u nas. W teorii brzmi to nowocześnie i partnersko, ale w praktyce oznacza ciągłe przeprowadzki, zmianę rytmu dnia i brak prawdziwej stabilizacji.
Była partnera to osoba bardzo „nowoczesna” – ma dobre relacje z byłym mężem, jest aktywna, dużo podróżuje, interesuje się rozwojem osobistym. Z zewnątrz wygląda to dojrzale i „światowo”, ale mam wrażenie, że w tym układzie brakuje zwykłego, domowego spokoju, którego dziecko potrzebuje.
Kiedy dziewczynka jest u nas, cały dom podporządkowany jest jej obecności: plany, posiłki, rytm dnia. Gdy wyjeżdża, wszystko nagle się uspokaja. Co dwa tygodnie żyjemy jakby w dwóch różnych rzeczywistościach, a to bywa męczące emocjonalnie i organizacyjnie.
Nie mam do nikogo pretensji. Partner jest oddanym ojcem, a jego córka jest miła i staram się, żeby czuła się u nas dobrze – choć zachowuję dystans, bo nie jestem jej mamą. Mimo to czuję się czasem trochę „pomiędzy”: między jego światem a moim.
Dodatkowo była żona partnera ma już nowego partnera, więc córka funkcjonuje właściwie w trzech środowiskach. Mam wrażenie, że może się w tym gubić – w ciągłych zmianach zasad, domów i nastrojów.
I może zabrzmi to egoistycznie, ale tęsknię za spokojem i przewidywalnością. W głębi duszy wolałabym bardziej tradycyjne rozwiązanie – stałe miejsce zamieszkania dla dziecka i regularne kontakty z drugim rodzicem. Wydaje mi się to zdrowsze i dla niej, i dla nas jako pary. Bo jednak dla nastolatki przeprowadzka co dwa tygodnie to duże obciążenie. Dla mnie jako osoby dorosłej, gdybym tak co dwa tygodnie miała zmieniać miejsce zamieszkania, to chyba bym zwariowała, a co dopiero gdy to dotyczy dziecka.
Nie szukam współczucia, raczej perspektywy. Czy ktoś z Was miał podobnie? Jak ułożyć to tak, żeby nie żyć we frustracji, ale też nie zgubić siebie?
Może przykra historia, może wydziwiam.
38 lat, od 12 lat w sformalizowanym związku, dwójka dzieci własnych plus jedno z poprzedniego małżeństwa żony. Samochód, dom z ogródkiem, pies. Dwa razy w roku wakacje za granicą, pieniędzy nie brakuje, można jeszcze odłożyć. Niby sielanka, a jednak…
Od pięciu lat jeżdżę na „tirach” – dwa tygodnie w trasie, potem dwa tygodnie w domu. Pracy się nie boję, jeżeli mogę, przez te dwa tygodnie, które jestem raz na jakiś czas, łapię fuchy (takie, które pozwolą mi na powrót do domu ok. 15, żebym zdążył posprzątać, zrobić zakupy etc.), ewentualnie wyjazd za granicę na 1-2 dni (wtedy mam ok. 1000 zł/dzień – pieniądze, które przeznaczam na budżet wakacyjny lub jak w ostatnim roku na ogrodzenie). Ogólnie nie piję, raz na kilka miesięcy na jakiejś imprezie ze znajomymi czy coś, ale ogólnie nawet piwa nie tykam. Samochód sam naprawiam, bo to lubię i się trochę znam – daje to spore oszczędności. Staram się robić wszystko dla domu i rodziny, ale…
I tu clou sprawy.
Moje żonie nie podoba się, że ostatnio spędziłem dwa dni na warsztacie, naprawiając nasz samochód – a zrobiłem to, żeby miała czym dojeżdżać do pracy i odwozić dzieci do szkoły pod moją nieobecność.
Zakupy, pakowanie się do wyjazdu, ewentualnie zrobienie jedzenia – to wszystko jest po mojej stronie. Jeżeli nie przygotuję sobie czegoś na ciepło na trasę, będę dwa tygodnie na tym, co sobie kupię. Nieustannie słyszę pretensje, że nie traktuję jej tak, jak ona by tego chciała, że coś robię źle albo że nie robię czegoś, czego ona by oczekiwała. W domu podczas mojej obecności sprzątam, gotuję, zawożę i odbieram dzieci ze szkoły. Staram się, jak mogę, ale widzę, że to wciąż za mało. Wracając do domu, zastanawiam się, co znów zrobiłem nie tak, o co tym razem będzie zła. Jestem karany milczeniem i to wszystkiemu zawsze ja jestem winny, i to ja muszę przepraszać, choć w moich oczach nie zrobiłem nic złego.
Czy to ja mam tylko jakieś chore wyobrażenie, że to wszystko powinno wyglądać inaczej?
Dodaj anonimowe wyznanie