Chciałabym opowiedzieć o czymś, co od pewnego czasu bardzo mnie męczy, a o czym trudno mi rozmawiać na co dzień. Może ktoś z Was był w podobnej sytuacji i znajdzie tu coś znajomego.
Jestem w związku z mężczyzną, który ma córkę z poprzedniego małżeństwa. Sama mam dorosłego syna, więc wydawało mi się, że etap wychowywania dzieci mam już za sobą. Tymczasem życie potrafi zaskoczyć.
Mój partner i jego była żona ustalili bardzo mocno nietypowy sposób sprawowania opieki, zamiast tradycyjnie, że dziecko mieszka z matką, a ojciec płaci alimenty plus zabiera na weekendy, tutaj to wygląda tak, że ich córka mieszka naprzemiennie – dwa tygodnie u matki i dwa tygodnie u nas. W teorii brzmi to nowocześnie i partnersko, ale w praktyce oznacza ciągłe przeprowadzki, zmianę rytmu dnia i brak prawdziwej stabilizacji.
Była partnera to osoba bardzo „nowoczesna” – ma dobre relacje z byłym mężem, jest aktywna, dużo podróżuje, interesuje się rozwojem osobistym. Z zewnątrz wygląda to dojrzale i „światowo”, ale mam wrażenie, że w tym układzie brakuje zwykłego, domowego spokoju, którego dziecko potrzebuje.
Kiedy dziewczynka jest u nas, cały dom podporządkowany jest jej obecności: plany, posiłki, rytm dnia. Gdy wyjeżdża, wszystko nagle się uspokaja. Co dwa tygodnie żyjemy jakby w dwóch różnych rzeczywistościach, a to bywa męczące emocjonalnie i organizacyjnie.
Nie mam do nikogo pretensji. Partner jest oddanym ojcem, a jego córka jest miła i staram się, żeby czuła się u nas dobrze – choć zachowuję dystans, bo nie jestem jej mamą. Mimo to czuję się czasem trochę „pomiędzy”: między jego światem a moim.
Dodatkowo była żona partnera ma już nowego partnera, więc córka funkcjonuje właściwie w trzech środowiskach. Mam wrażenie, że może się w tym gubić – w ciągłych zmianach zasad, domów i nastrojów.
I może zabrzmi to egoistycznie, ale tęsknię za spokojem i przewidywalnością. W głębi duszy wolałabym bardziej tradycyjne rozwiązanie – stałe miejsce zamieszkania dla dziecka i regularne kontakty z drugim rodzicem. Wydaje mi się to zdrowsze i dla niej, i dla nas jako pary. Bo jednak dla nastolatki przeprowadzka co dwa tygodnie to duże obciążenie. Dla mnie jako osoby dorosłej, gdybym tak co dwa tygodnie miała zmieniać miejsce zamieszkania, to chyba bym zwariowała, a co dopiero gdy to dotyczy dziecka.
Nie szukam współczucia, raczej perspektywy. Czy ktoś z Was miał podobnie? Jak ułożyć to tak, żeby nie żyć we frustracji, ale też nie zgubić siebie?
Może przykra historia, może wydziwiam.
38 lat, od 12 lat w sformalizowanym związku, dwójka dzieci własnych plus jedno z poprzedniego małżeństwa żony. Samochód, dom z ogródkiem, pies. Dwa razy w roku wakacje za granicą, pieniędzy nie brakuje, można jeszcze odłożyć. Niby sielanka, a jednak…
Od pięciu lat jeżdżę na „tirach” – dwa tygodnie w trasie, potem dwa tygodnie w domu. Pracy się nie boję, jeżeli mogę, przez te dwa tygodnie, które jestem raz na jakiś czas, łapię fuchy (takie, które pozwolą mi na powrót do domu ok. 15, żebym zdążył posprzątać, zrobić zakupy etc.), ewentualnie wyjazd za granicę na 1-2 dni (wtedy mam ok. 1000 zł/dzień – pieniądze, które przeznaczam na budżet wakacyjny lub jak w ostatnim roku na ogrodzenie). Ogólnie nie piję, raz na kilka miesięcy na jakiejś imprezie ze znajomymi czy coś, ale ogólnie nawet piwa nie tykam. Samochód sam naprawiam, bo to lubię i się trochę znam – daje to spore oszczędności. Staram się robić wszystko dla domu i rodziny, ale…
I tu clou sprawy.
Moje żonie nie podoba się, że ostatnio spędziłem dwa dni na warsztacie, naprawiając nasz samochód – a zrobiłem to, żeby miała czym dojeżdżać do pracy i odwozić dzieci do szkoły pod moją nieobecność.
Zakupy, pakowanie się do wyjazdu, ewentualnie zrobienie jedzenia – to wszystko jest po mojej stronie. Jeżeli nie przygotuję sobie czegoś na ciepło na trasę, będę dwa tygodnie na tym, co sobie kupię. Nieustannie słyszę pretensje, że nie traktuję jej tak, jak ona by tego chciała, że coś robię źle albo że nie robię czegoś, czego ona by oczekiwała. W domu podczas mojej obecności sprzątam, gotuję, zawożę i odbieram dzieci ze szkoły. Staram się, jak mogę, ale widzę, że to wciąż za mało. Wracając do domu, zastanawiam się, co znów zrobiłem nie tak, o co tym razem będzie zła. Jestem karany milczeniem i to wszystkiemu zawsze ja jestem winny, i to ja muszę przepraszać, choć w moich oczach nie zrobiłem nic złego.
Czy to ja mam tylko jakieś chore wyobrażenie, że to wszystko powinno wyglądać inaczej?
Każdy kojarzy euro 2012 - wspaniała chwila dla Polski tyle obcokrajowców. Byłam wolontariuszką. Chciałam pomóc, jednak drugiego dnia wracałam z strefy kibica Jakiś Irlandczyk stwierdził, że mi pomoże i zgwałcił mnie. Poszłam na policję i po co tu przyszłaś tracisz czas i tak nic nie zrobimy.
...Następnego dnia poszłam na strefę i wszyscy się świetnie bawili, a ja w środku umierałam.
Euro minęło, a ja w ciąży. Nie utrzymałam ciąży, tak mną emocje nosiły, że poroniłam. Depresja. Do tej pory nie byłam już na żadnym wolontariacie, nie wychodzę na imprezy. W nocy staram się nie być sama. Wstydzę się swojego ciała. Nawet latem ni noszę krótkich ubrań. Minęło wiele lat. On miał 10 minut radości, a ja cierpienie do końca życia.
#metoo
Nie ma chyba nic bardziej anonimowego od przyznania się do kradzieży. Jeśli się mylę, poprawcie mnie.
Do liceum chodziła ze mną dziewczyna, która do szkoły dojeżdżała pociągiem z miejscowości oddalonej kilka albo kilkanaście kilometrów. I to codziennie. Akurat był okres, że ludzie kupowali bilety miesięczne. Właściwa historia:
Od kilku dni wiadome było, że ktoś grzebie w kurtkach w szatni. Komuś zniknęły słuchawki, komuś jakieś grosze. A jednak ludzie dalej tam trzymali swoje rzeczy. Wiem, że złodziejaszków było dwoje, bo byłam jednym z nich. Wpadłabym, gdybym się nie "nachapała" dzień wcześniej. Więc ta dziewczyna w kieszeni kurtki miała legitymację szkolną w takiej plastikowej ramce. Miała w tej ramce też prawie 60 złotych. Wzięłam te pieniądze.
Po kilku godzinach lekcyjnych na przerwie widziałam ją zapłakaną. Nie miała jak wrócić do domu.
To był szczyt. Szybko wszczęto procedury i zaczęto szukać złodzieja. Dyrektorka zostawiła następnego dnia swoją kurtkę w szatni. W kieszeniach miała jakiś proszek, który świeci pod lampą UV. Sprawdzali tą lampą nasze dłonie. Wpadł chłopak którego ojciec jest policjantem. Dzięki temu, że na kilka dni zaspokoiłam się tym "bogactwem", akurat tego dnia nie grzebałam innym po kieszeniach.
Nikt nie wie. Wszyscy myślą, że kradł tylko on, bo po tym jak go wywalili, kradzieże na jakiś czas ustały. Ta dziewczyna pożyczyła od kogoś pieniądze na bilet powrotny. Jemu zmarnowałam życie. Po tym, co się wydarzyło, ludzie nadal (pomimo ostrzeżeń na kartkach) trzymali ciekawostki w kieszeniach. Najlepsza partia przyszła we wrześniu, gdy pierwszaki nic nie wiedziały. Jadnak to wszystko miastowe. Te 60 złotych to był jeden z większych łupów. Drugim był składany nóż. Tak, nóż w kieszeni kurtki w szkole. Znałam właścicielkę. Pytałam, co z tym zrobi. "Przecież nie zgłoszę, że ukradli mi nóż". To była pamiątka po kimś z rodziny.
Chowajcie wszystko co możecie, nie zostawiajcie nic wartościowego w łatwo dostępnym miejscu. Chyba że chcecie radości takich jak ja - złodziejów.
Bojkotuję większość akcji charytatywnych. Kiedyś owszem, było mi szkoda, gdy widziałam ludzi zbierających na jedzenie i tym podobne. Teraz jest okres przedświąteczny, wiele ludzi otwiera swoje serca i portfele dla Szlachetnej Paczki i innych akcji. Idea jak najbardziej, szlachetna, pozytywna, na pewno wiele jest osób, którym taka pomoc przed świętami daje wiarę w ludzi i pozwala przeżyć magiczne święta. Sama wspomagałam tę akcję, ale do czasu.
Mam w rodzinie kanalię, która była żoną mojego wujka. Nigdy nie przepracowała dnia, „zajmowała się dziećmi”, podczas gdy wujek harował jak wół. Wujek zmarł nagle (przepracowanie, stres, brak czasu na zadbanie o siebie), a wszystkim nagle odbiło na punkcie biednej, samotnej wdowy.
Otóż biedna wdowa, która nigdy nie pracowała, od kilku lat żeruje na państwie, żyje z zasiłków, renty po mężu itd. Mimo że dwoje dzieci jest dorosłych i wszyscy są zdrowi, nikt nie pracuje. Ludzie z okolicy oraz rodzina pomagali jej przez kilka lat, a ona wydawała wszystko na pierdoły typu nowe meble, ubrania itd. Jako rodzina odcięliśmy się od tego pasożyta, ale zanim wszyscy zdali sobie sprawę z tego, że zamiast wydawać nasze pieniądze, mogłaby sama iść do pracy, ktoś z sąsiadów zgłosił ją do Szlachetnej Paczki. Tym sposobem nieświadomi ludzie, zapewne ciężko pracujący, zasponsorowali takiemu leniowi m.in. nową lodówkę, zapas jedzenia, ubrania dla wszystkich oraz prezenty świąteczne.
Nie chcę nikogo zniechęcać do pomocy, ale od tamtej pory mnie odrzuca na myśl, że ja i wiele innych osób ciężko pracujemy, a są kanalie, które żerują na ludzkiej dobroci.
Założyłem konto specjalnie żeby dodać to wyznanie. Dzięki tej historii doświadczyłem, że nie zawsze zna się ludzi, z którymi się trzyma.
Znałem parkę w moim wieku. Michał był moim dalszym kolegą, widywaliśmy się na piwku czy na imprezach. Paulinę pamiętam ze szkoły, choć osobiście mało z nią rozmawiałem. Wyróżniała się na tle szkoły: inteligentna, zabawna, nie stroiła się, naturalna uroda jej wystarczała. On wysportowany, zapalony matematyk, uśmiechnięty i pomocny. Byli razem pewnie koło 6 lat, kłócili się, ale sprawiali wrażenie zgranej pary. Przez wspólnych znajomych wiedziałem, że on imprezuje sam w klubach, typowych spelunach, okłamuje ją i zdradza, lubi wypić i ćpać, ale robi to w towarzystwie najlepszych kumpli. Nikt nie zwracał mu uwagi, bo wszystko dzieje się po alkoholu, a chłopak swoją dziewczynę zawsze chwali.
Dogryzaliśmy mu, że dziewczyna trzyma go na smyczy. Faktycznie zaczęły się problemy, ale po tych akcjach trudno nie uważać tego za słuszne. My dogryzaliśmy mu, bo jako jedyny był w "poważnym" związku.
Po tylu latach rozeszli się. Michał rzucił się w kolejny wir imprez i zaliczania panienek, nagle jego eks według niego była zwykłą samicą psa. O Paulinie nie słyszałem - do czasu...
Paulina jest w szpitalu psychiatrycznym. Próbowała się zabić, bo paranoje z jej życia nie dawały jej spokoju. Uważaliśmy ich jako parę za ideał, chociaż Michał odstawiał cyrki. Teraz wiem, że jest manipulatorem i zmarnował tej dziewczynie życie. Wszystkie jego błędy uważał za jej winę, bił ją, wariował w sytuacjach, gdy jego prawdziwa natura mogła wyjść na jaw. Po tylu latach uwierzyła w to, nie zostało w niej żadne poczucie własnej wartości. Uważa nawet, że na to zasłużyła i dlatego próbowała się ukarać śmiercią, żeby nie być dla nikogo problemem. Obrażał ją, a przy nas wychwalał. Zachowywał się tak, jak my tego chcieliśmy. Dla chłopaków z jego paczki to były żarty, dogryzanie, a on bardzo chciał się im podlizać. Jakie to nielogiczne - zdradzać dziewczynę, żeby zaimponować paczce, a potem tę sama dziewczynę chwalić, bo każdy mu jej zazdrościł. Oprócz tych rzeczy każdego ze swoich kolegów czy rodziny obrabiał za plecami z kimś innym, byle tylko ugrać coś na swoje konto. Robił z siebie ofiarę i pana, w zależności co było dla niego korzystniejsze.
Wygarnąłem Michałowi co myślę o nim i o tym, jak traktował Paulinę - prawie mnie pobił i krzyczał skąd to niby wiem, a na wiadomość o próbie samobójczej Pauliny prawie nie zareagował. Nie trzymam się z nim, a znajomym opowiedziałem tę historię. Nie uwierzyli, a w dodatku spiknęli Michała z własną koleżanką.
Kolejna, której pewnie zafunduje piekło za zamkniętymi drzwiami.
Moja najbliższa przyjaciółka ma korbę na punkcie małżeństwa i nie mam pojęcia jak do niej przemówić; jednak wiem, że czytuje anonimowe.
J niebawem skończy 30 lat. Upierdzieliła sobie, że małżeństwo to jakiś level-up w życiu i bez tego nie jest pełnowartościową kobietą. Ma także utopijną wizję samego związku, według której ona zrezygnuje z pracy na poczet wychowywania potomstwa; a małżonek zajmie się utrzymaniem i spełnianiem jej zachcianek. Maniakalnie wręcz wyszukuje "łatwych" (zakompleksionych, uległych, wrażliwych, z niepełnych rodzin) facetów na portalach randkowych, byleby tylko zaciągnąć któregoś przed ołtarz. Ma przy tym dość wyśrubowane (siłą rzeczy) oczekiwania - odnośnie pracy, posiadania własnego mieszkania, samochodu, a nawet wyznania. Z początku jest słodka i milutka, a gdy już okręci sobie wybranka wokół palca; przechodzi do realizacji swojej wizji idealnego związku - ona jest skarbem i wystarczy, że istnieje, a to mężczyzna ma się starać, angażować i być wdzięcznym, że w ogóle zwróciła na niego uwagę "bo lepszej nie znajdzie".
Najpierw była z 12 lat starszym od siebie T - tak długo nudziła mu o ślubie, że w końcu dla spokoju rzucił "ok". Pomimo braku oficjalnych zaręczyn J w 3 miesiące ogarnęła terminy i część formalności; facet zreflektował się i zdezerterował 2 tygodnie po wpłacie zaliczki w domu weselnym.
Miesiąc później była już z G - powtórka z rozrywki, z tym że G po prostu stracił cierpliwość i zakończył związek zanim sprawy zaszły zbyt daleko. Poza prychaniem na "niewdzięcznych facetów, którzy nie wiedzą co tracą" zmiótł mnie z nóg jej komentarz, że mogła go wrobić w dziecko, bo wtedy by nie miał wyjścia.
Obecnie na tapecie jest K - podchody w toku.
Mam świadomość, że jej zachowanie jest mocno patologiczne i z jednej po cichu liczę na to, że trafi w końcu swój na swego i utemperuje charakter księżniczce. Jednak, mimo wszystko, znamy się niemal od kołyski i nie chciałabym, żeby wplątała się w jakieś dziadostwo.
Miałam kiedyś prawdziwego przyjaciela. Znaliśmy się od zerówki i już od pierwszego dnia byliśmy nierozłączni. Tak samo nieśmiali, mieliśmy te same pasje, spędzaliśmy razem czas w wyjątkowej atmosferze. Byliśmy razem w gimnazjum, później w liceum.
Przez cały ten czas kochałam go: jak przyjaciela, jak brata, jak człowieka i tak, jak kocha się najważniejszą osobę w swoim życiu. Nigdy mu o tym nie mówiłam, wydawało mi się to niepotrzebne.
Gdy trzy lata temu kończyliśmy liceum, mieliśmy świadomość, że więcej pewnie się nie zobaczymy – ja miałam studiować na drugim krańcu Polski, on lada dzień wyprowadzał się do Stanów. Podczas naszego ostatniego dnia razem, rozdania wyników matur, podeszłam do niego z małą paczką. Okazało się, że on również miał coś dla mnie, zdobioną kopertę. Powiedzieliśmy sobie, że zajrzymy tam dopiero po rozejściu się do domów.
Skurczybyk, wpadł na ten sam pomysł co ja. Opisał mi dokładnie, co do mnie czuje i za co mnie kocha...
Od trzech lat zbieram się w sobie, żeby do niego chociaż zadzwonić (nie ma konta na żadnym portalu społecznościowym). Nie mam dość śmiałości.
Wehikuł czasu, to byłby cud.
Pamiętacie taką reklamę o proszku, który „wypierze wszystko prócz kieszeni”? Widząc ją, cały czas myślałam: co to za beznadziejny proszek, który nie dopiera kieszeni?
Dopiero niedawno do mnie dotarło, o co chodziło...
Mieszkam w akademiku, na każde piętro przypada jedna kuchnia i jedna lodówka. Jest nas niewiele, ale i tak bywa ciasno z miejscem na jedzenie (nie wspomnę o zamrażalniku), a do tego zdarza się, że część pożywienia jest wyżerana przez tajemnicze i anonimowe istoty.
Jakiś czas temu dopadła mnie typowa babska dolegliwość i lekarz przepisał mi globulki, które miałam co wieczór umieszczać... no wiecie gdzie. Były robione ręcznie w aptece na zamówienie i poinstruowano mnie, że muszę je trzymać w lodówce. Dostałam ładne, białe okrągłe pudełeczko, a w nim kilkanaście jasnobeżowych kuleczek. Włożyłam pudełko do lodówki spokojna o ich los.
Na moim piętrze mieszka wielu studentów z Chin, którzy często gotują dziwne potrawy. Dzisiaj weszłam do kuchni, gdzie na gazie bulgotała jakaś szarawa, azjatycka potrawa, przy lodówce zaś stała Chinka... radośnie pożerająca moje globulki dopochowowe za pół stówy. Wryło mnie tak bardzo, że nie mogłam wykrztusić ani słowa przez kilka sekund. A ona dalej jakby nigdy nic wsuwa te kuleczki i patrzy na mnie przyjaźnie.
- What... do you... eat? - wykrztusiłam w końcu.
- Me? Tofu! Do you want some? - zapytała i wyciągnęła w moją stronę pudełko, w którym turlały się ostatnie dwie kuleczki. Nic nie powiedziałam, tylko pobiegłam do pokoju.
Siedzę na łóżku patrząc tępo w przestrzeń i wciąż nie chce mi się wierzyć, że oto Chinka zjadła moje globulki. OK, wyglądały trochę jak tofu. Ale wydaje mi się, że po pierwszym gryzie powinna się skapnąć... No i nie wiem teraz jak poprosić doktora o nową receptę, bo chyba mi nie uwierzy, że azjatycka studentka potraktowała je jako popołudniową przekąskę.
Dodaj anonimowe wyznanie