Jestem mamą ponad rocznego dziecka, obecnie na urlopie, który niedługo się kończy i (mam nadzieję) wracam do pracy. Z narzeczonym niedawno kupiliśmy własne mieszkanie, on pracuje trochę zdalnie, trochę stacjonarnie. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że od porodu nie poznaję siebie. Nie chodzi o dziecko, dziecko jest wspaniałe, jednak ja nadal przyzwyczajam się do nowej sytuacji. Do tego, że mam mało czasu dla siebie, do tego, że musiałam zmienić priorytety. Kiedy narzeczony jeździ do pracy, ja jestem w domu sama z dzieckiem, często nie jestem w stanie wypić na spokojnie kawy, zjeść obiadu, czasem o prysznicu mogę sobie jedynie pomarzyć. Nie mam czasu na stałe sprzątanie po dziecku, na sprzątanie mieszkania, a wieczorem jestem zmęczona, ale jednocześnie cieszę się, że wreszcie mogę zrobić rzeczy, które w ciągu dnia były nie do wykonania.
Nieco inaczej wygląda to, gdy narzeczony pracuje w domu, wtedy z reguły proszę go o przypilnowanie dziecka, a ja mogę spokojnie wziąć prysznic czy wypić kawę. Oczywiście nie robię z siebie męczennicy, czasem dni są lepsze i mogę nawet się umalować przed wyjściem na spacer i przy okazji zrobieniem zakupów. Wtedy też często słyszę od narzeczonego, że na spacery z nim się nie maluję. Czasem słucham przytyków, że nic nie ogarnęłam w kuchni, że mogłam wstawić pranie, a tego nie zrobiłam. Każde moje wyjście do sklepu to tłumaczenie setki razy, po co idę, „bo przecież wszystko mamy”. Kupić chleb? A po co, jest jeszcze. Tak, kuźwa, jest jedna kromka dla mnie na śniadanie, bo on rano kupi sobie bułeczki i pójdzie szczęśliwy do pracy, a ja rano muszę wyjść z dzieckiem kupić sobie coś, żeby nie głodować.
Czuję, że kompletnie się zatracam w tym nowym życiu, mam mało czasu, nie mam go na tyle, żeby jak kiedyś codziennie chodzić pięknie ubrana, umalowana i uśmiechnięta od ucha do ucha. I nie, nie żałuję, że mam dziecko. Kocham je najmocniej na świecie, z narzeczonym fizyczna bliskość nie ucierpiała, potrafię pozostawić granice, dziecko od dawna śpi ładnie w nocy w swoim pokoju. Czasem tylko chciałabym usłyszeć coś miłego na swój temat zamiast pretensji, że sobie nie radzę.
Jak miałem może 7-8 lat i byłem na wakacjach u rodziny na wsi, bardzo doskwierały mi komary. Pewnego dnia złapałem jednego komara do słoika. Następnie waliłem w słoik łyżką, krzyczałem, robiłem straszne miny, a nawet zanurzałem słoik w wodzie. Po kilku godzinach wypuściłem komara przez okno.
Miałem nadzieję, że ten udręczony komar opowie kumplom, że do tego domu lepiej nie przylatywać, bo mieszka w nim wariat. Niestety albo nie opowiedział, albo nie uwierzyli ;)
Mam około 170 cm i ważę jedynie 45 kg w wieku 14 lat. Jedna osoba z grona moich znajomych stwierdziła, że mam anoreksję i powinnam udać się do szpitala psychiatrycznego, bo tak nie może być. Z kolei rodzina oraz osoby znające mnie zdecydowanie lepiej wiedzą, że jem naprawdę dużo i w ich oczach powinnam już być otyła. Najbardziej w tym wszystkim denerwują mnie moi rodzice, którzy jak ja od zawsze byli chudzi. Jednak teksty w stylu „jeśli chcesz przytyć, to jedz więcej normalnego jedzenia, a nie same słodycze ci w głowie” i podobne są na porządku dziennym.
Ich obsesja na punkcie mojej wagi jest na tyle silna, że niedawno poszli ze mną do lekarza. Pani doktor zrozumiała, że mnie to denerwuje i mam dość, więc porozmawiała z moim tatą, pytając, czy w moim wieku on był równie chudy. Odpowiedział, że tak i moja mama też była chuda. Pani doktor podsumowała go jednym zdaniem: „Jeśli chce pan, żeby córka była gruba, to niech pan zaadoptuje sobie inną”.
Swoją żonę poznałem na studiach. W domu rodzinnym nie miała zbyt różowo, krótko mówiąc: patologia. Pomogłem jej się wydostać z tego bagna i zamieszkała u mnie. Przez kilka lat żyła na koszt mój i moich rodziców. Nikt do nikogo nie miał pretensji — przecież to nie pieniądze są najważniejsze, a i biedy nie klepiemy.
Skończyliśmy studia, wzięliśmy ślub. Moi rodzice dali nam sporo pieniędzy na dobry początek, jej rodzice też coś tam dorzucili (choć znacznie mniej). Nikt do nikogo nie miał pretensji. Zaczęliśmy pracę — zarabiałem trzy razy więcej od niej. Nikt do nikogo nie miał pretensji. Po pewnym czasie musiałem zmienić pracę na mniej płatną, przez co zarabialiśmy tyle samo. Nikt do nikogo nie miał pretensji.
Minęło trochę czasu — tym razem to żona zmieniła pracę i zaczęła zarabiać trzy razy więcej... Pretensji może i nikt do nikogo nie miał, ale pojawiły się delikatne sugestie, że powinienem zarabiać więcej. Parę miesięcy później żona dostaje podwyżkę — teraz już wprost mówi, że muszę zacząć szukać nowej pracy. Zacząłem szukać — znalazła się jedna praca, którą mógłbym polubić i w dodatku za niemałe pieniądze, niestety miałem za niskie kwalifikacje. Postanowiłem, że przemęczę się jeszcze parę miesięcy w aktualnej pracy, a w wolnym czasie będę zdobywał potrzebne kwalifikacje i jeszcze raz wezmę udział w rekrutacji.
Miesiąc do końca kursu — znajomi z docelowej firmy mówią, że mniej więcej w tym samym czasie będą otwierać nową rekrutację. Wtedy żona wyjeżdża na kilkudniową delegację, na której mnie zdradza, a następnie wyprowadza się do kochanka, zabierając ze sobą co bardziej wartościowe sprzęty, kupione w czasie, kiedy zarabiałem więcej. Kilka tygodni po wyprowadzce odzywa się, sugerując, że sprzęt, który został w domu (również w większości z czasów mojej przewagi), trzeba podzielić i najlepiej będzie, jak przeleję jej na konto połowę pieniędzy, za które go kupiliśmy.
Dzień rozwodu — linia obrony mojej żony wygląda następująco: co prawda mnie zdradziła, ale jestem darmozjadem, który nie szuka lepszej pracy, tłumacząc się jak pewien Ferdynand, że „w tym kraju nie ma pracy dla ludzi z moim wykształceniem” i właściwie tylko generuję koszty, a ona ma dość klepania biedy (wspominałem już, że przez całą naszą znajomość na koncie mieliśmy zawsze co najmniej pięciocyfrową kwotę?). Szczęśliwie sąd, po zapoznaniu się z historią zarobków, nie uznał jej racji.
Dodatkowy smaczek — na rozprawie wymieniła jeszcze kilka moich przywar, z których część była nawet prawdziwa. Z rozmów ze wspólnymi znajomymi wynika, że jej kochanek ma je wszystkie, w dodatku znacznie bardziej zaawansowane. Jedyną jego przewagą nade mną są pieniądze.
Jak nazwać kobietę, która zostawia męża dla innego tylko dlatego, że ten drugi więcej zarabia?
Historia tak trywialna, że wstyd ją opisać nawet anonimowo – partner oszukał mnie na pieniądze. Zadłużył się na setki tysięcy złotych, sprawa wyszła na jaw, gdy mieliśmy już dzieci. Nie chciałam odbierać dzieciom beztroskiego dzieciństwa, relacja przetrwała. Utrzymuję wszystkich, partner spłaca długi. Cała sytuacja zniszczyła we mnie jakiekolwiek uczucia względem niego. Nie chcę odchodzić, nie sądzę, żeby zmieniło to cokolwiek na lepsze. Boję się napiętnowania, będąc samotną matką. Nie umiałabym zbudować innej relacji. Dzieci wyjechały na wakacje, a ja zrozumiałam, że bez nich nie mam najbliższej rodziny, a gdy dorosną, zostanę z człowiekiem, na którego trudno mi patrzeć. Chyba że się rozejdziemy, gdy on spłaci długi, a ja się zestarzeję. Tkwię i usiłuję wierzyć, że kiedyś odnajdę odwagę i wyobraźnię, by coś zmienić. Czuję się bardzo samotna.
W pracy mamy pomieszczenie, typową kanciapę, gdzie pijemy kawę, obijamy się i trzymamy swoje rzeczy typu telefony itp.
Rozmawiałem dziś przez telefon na przerwie, w kanciapie byłem sam i czymś musiałem zająć swoje ręce, więc złapałem telefon koleżanki i zacząłem się nim bawić, podważałem lekko paznokciem szybkę chroniącą ekran. No i pech chciał, że pękła na samym środku... Szybko odłożyłem telefon na miejsce i wyszedłem z kanciapy.
Na kolejną przerwę szedłem już z koleżanką. Weszliśmy zrobić kawę, ja głowa w telefon i przeglądam neta, gdy słyszę: „Kurczę, mam ten telefon trzy tygodnie i już zbiłam szybkę...”.
Nigdy się nie przyznam.
Wiecie, jak cudownie po czterech latach związku w końcu zamieszkać ze swoim ukochanym? Po prostu bajka! Tylko że on każdego dnia jeździ do mamusi i wraca do domu tylko na noc.
Chyba inaczej sobie wyobrażałam wspólne życie...
Umówiłam się ze znajomymi na grilla. Dzień był dosyć słoneczny, jednakże co jakiś czas padało, stwierdziłam więc, że będzie mi niewygodnie w japonkach/sandałach. Ubrałam tenisówki z pracy, jedyne całe buty, które mogłam wykorzystać.
Wyszliśmy na dwór i znów zaczęło padać, zmieniliśmy wiec plany i poszliśmy do domu kolegi. Siedzimy sobie kulturalnie, ale coś strasznie wali. Modlę się w duchu, żeby to tylko nie były moje stopy, ponieważ buty z pracy były „lekko” przepocone. Smród coraz większy, w końcu ryzykuję i idę do łazienki. Tak... to były moje nogi. Szybko myślę, jakie mam możliwości i ostatecznie podejmuję decyzję: umyję nogi w umywalce. Łazienka kolegi niestety jest bardzo, bardzo, bardzo mała, więc musiałam się nagimnastykować. Jedna stopa już pachnąca i czyściutka, cud miód i orzeszki, no to czas na drugą i nagle... Bum! Wywaliłam się i rozwaliłam drzwi od łazienki.
Cała ekipa przerażona przybiegła... Eh, ciężko było się wytłumaczyć ;)
Mam dość mojej teściowej. Bawię się z dzieckiem w bieganie/skakanie/czytanie książek/puzzle itd., to foch, bo dziecko się nią nie interesuje, a sama do zabawy nie dołączy. Najbardziej satysfakcjonujące dla niej byłyby zabawy sam na sam z dzieckiem, ale jednocześnie robi wtedy rzeczy, na które nie wyrażam zgody (i to nie jest moje widzimisię, tylko zakaz od fizjoterapeuty, logopedy czy psychologa — mówi krzywdzące słowa, np. zamiast „pobrudziłeś się” mówi „jesteś brzydki”, albo „jesteś ładny, bo nasikałeś” itp.).
Nie zabraniam jej widywania się, widuje, ile chce (mieszkamy obok), ale jak na weekend sobie coś zaplanujemy, to foch, bo ona chciała, żeby ja zawieźć do siostry/kuzynki/wujka i siedzieć z nami u nich. Czy życie z teściową jest zawsze takie męczące?
Będąc na studiach, któregoś ciepłego i słonecznego piątkowego popołudnia wracałem na weekend do domu pociągiem. Takim składem bez przedziałów z przejściem pośrodku i z siedzeniami, z których kilka zwróconych było przodem ku sobie. Takie właśnie siedzenia po drugiej stronie przejścia zajęło czterech panów, najprawdopodobniej murarzy wracających z pracy. Między sobą na podłodze postawili torbę wypełnioną tanimi winami. Tych win było chyba z dziesięć albo dwanaście butelek. Znudzony obserwowałem ich kątem oka. Jeden z nich z tej samej torby wyjął jeden, podkreślam JEDEN! taki plastikowy biały kubek, następnie sięgnął po butelkę, zdarł folię z szyjki i zębami wyjął taki plastikowy wciskany korek, jakie kiedyś były w butelkach z octem. Napełnił kubek i podał koledze. Kiedy ten wypił, gość odebrał od niego kubek, ponownie napełnił i podał kolejnemu. Kolejka powtarzała się przy kolejnych butelkach. Przypominało to jakąś pierwotną ceremonię: folia, korek zębami, kubek i przepijanie do kolejnego. Panowie przy tym rozmawiali półgłosem. Już przysypiałem, gdy nagle rozmowę ucięło jak nożem. Na twarzach wszystkich czterech panów pojawiła się konserwacja, zawód, wręcz łezki w oczach. OSTATNIE wino okazało się mieć inny korek. Nie taki plastikowy, tylko korkowy, wciśnięty w szyjkę butelki. Nie dało się tego wyjąć zębami! Zareagowałem szybko. Wyjąłem scyzoryk z korkociągiem i podałem panom przez przejście. Podziękowali, otworzyli butelkę i napełnili kubek. Potem popatrzyli po sobie i po niemej zgodzie całej czwórki, nalewający powiedział: „Masz” i podał mi pełny kubek.
Wiem, że nie należy pić z przygodnymi osobami w pociągu i nie było to zbyt higieniczne, ale po prostu nie mogłem odmówić :)
Dodaj anonimowe wyznanie