Syfiarstwo mojej żony doprowadziło do tego, iż jesteśmy w trakcie rozwodu, ale z racji wspólnego dziecka zostawiłem jej dom, a sam poszedłem na mieszkanie.
Wczoraj wszedłem tam pierwszy raz od wyprowadzki, pod jej nieobecność, bo córa zapomniała swojego misia, a przy okazji chciałem skontrolować dom. Po prostu zwaliło mnie z nóg. W tym domu aż śmierdzi od brudu i potykam się o rzeczy na podłodze, stół tak zawalony śmieciami i brudnymi naczyniami, że aż zapytałem się córki, gdzie i co i z czego wy jecie. Zrobiłem jej przez telefon awanturę i zagroziłem, że nie oddam jej dziecka, jak nie zobaczę porządku, a jak uważa inaczej, to skończy się opieką społeczną i sądem, żeby zobaczyli, w jakich warunkach żyje moje dziecko. Trawa na ogrodzie ma z metr i nawet pies tam przestał wchodzić i załatwia się na kostkę. Śmierdzi na całym podwórku i wszędzie walają się psie kupy i moje dziecko nawet nie ma jak się swobodnie pobawić. Kuchnia letnia to już graciarnia. Wszystko wrzucone na kupę, nie ma gdzie nogi wsadzić. Dobrze, że dookoła jest wysoki betonowy płot i ludzie tego nie widzą. Jestem tak zły, że jest to nie do opisania. Jak można być taką syfiarą? Jak można doprowadzić dom do takiego stanu?
Mam 150 cm wzrostu. Ojciec mojego byłego chłopaka oznajmił mu, że ma się ze mną niezwłocznie rozstać, bo przecież „taki karzeł nie będzie nawet w stanie urodzić ci dziecka”.
Genetycznie jest ze mną wszystko w porządku, wzrost raczej spowodowany jest tym, że mam niskich rodziców. Nic nie zmieni już faktu, że zdanie, które usłyszałam już kilka lat temu, nadal sieje spustoszenie w mojej głowie, każąc mi się zastanawiać, czy jestem coś warta.
W trakcie studiów miałem semestr lektoratów z fizjologii człowieka, prowadzonych przez rubasznego doktora po pięćdziesiątce, znanego z ciętego humoru, zabawnych powiedzonek i tego, jak majestatycznie jego sylwetka o kształcie kuli sunęła po sali, gdy przechadzał się, omawiając temat.
W trakcie jednej z takich wędrówek, w trakcie wykładu na temat układu rozrodczego, zatrzymał się niedaleko mnie, wycelował palcem w sufit i spytał: „Jaką metodą badamy zdrowie prostaty?”. Nie byliśmy kierunkiem ściśle medycznym, w dodatku odpowiedź wydawała się zbyt oczywista, by była poprawna, więc na sali zapadła nerwowa cisza. Jako że coś tam obijało się w mojej pustej czaszce, postanowiłem zaryzykować. „Organoleptyczną...?”
Do końca semestru byłem tym, który prostaty pacjentów chciałby wąchać, osłuchiwać i smakować.
PS Poprawną odpowiedzią jest „palpacyjnie”.
Mój ojciec robi swojego rodzaju karierę na YouTube. Wrzuca filmiki ze swoich eskapad z wykrywaczem metali i pokazuje znalezione cuda. Po prostu idzie z kamerką na głowie, nagrywa, jak namierza sygnał, jak kopie i jak w końcu wykopuje coś cennego. Jest w tym dużo perełek i unikalnych przedmiotów z różnych epok. Spora oglądalność, nawet z tego tytułu wpada mu do kieszeni parę groszy. Posiada grono fanów, którzy są zafascynowani jego znaleziskami, traktują go jak autorytet, często proszą o porady, o przesłanie mapek.
Idę o zakład, że wręczyliby mu nawet Oscara za idealne granie roli podjaranego poszukiwacza skarbów. Tak naprawdę kupuje, dostaje, ewentualnie znajduje (najczęściej na budowach, gdy przypadkiem koparka coś wykopie) te rzeczy, zakopuje je, a potem nagrywa filmik :)
Jestem psychicznym wrakiem człowieka, bo mamy w domu pluskwy. Masakra... Ciężki temat, przez jakiś czas próbowaliśmy walczyć z tym sami, ale bez skutku. Zdecydowaliśmy się na firmę i zamawiamy w poniedziałek.
Ciągle martwię się, że to cholerstwo dostanie się do przyjaciół i rodziny i wszyscy nas znienawidzą. Wykańczam się psychicznie, nie jem, nie śpię po nocach. Jestem kłębkiem nerwów.
Byłam kilka miesięcy z pewnym chłopakiem, wszystko zapowiadało się cudownie do momentu, aż nie chciałam go poczuć troszeczkę bliżej niż zwykłe buzi-buzi czy trzymanie za rękę. Moje pierwsze nocowanie z nim było po pewnej imprezie, położyłam się obok niego, przytulił mnie i poszliśmy spać, czułam się fajnie, że ma do mnie szacunek i nie zależy mu tylko na jednym. Potem spaliśmy u siebie jeszcze ze dwa razy, ale też do niczego nie doszło. Pewnego dnia przyjechaliśmy do mnie, no i zaczęło się coś dziać. Gdy pozbył się już dolnej partii ubrań (ja jeszcze byłam praktycznie ubrana), nagle szybko je założył, pozbierał swoje rzeczy i szybko wybiegł do samochodu i odjechał do domu... Byłam w naprawdę wielkim szoku, ale w jeszcze większym byłam, gdy jakiś czas później pojechaliśmy nad jezioro na kilka dni (oczywiście wtedy też byliśmy grzeczni) i gdy już nie wytrzymałam tej dziwnej sytuacji, za którą siebie obwiniałam, postanowiłam go zapytać, czemu nie przejdziemy na dalszy etap. Odpowiedzi udzielonej przez 24-latka w życiu się nie spodziewałam, a mianowicie usłyszałam: „Mama mi nie pozwala”...
Nie muszę chyba dodawać, że to był już koniec.
Nie wiem, czy słusznie zrobiłam. Spotykałam się z facetem i napisałam mu po ostatnim spotkaniu, że widzieliśmy się ostatni raz, bo się po prostu go boję. Przestraszyłam się, pomimo że nie kierował agresji w moją stronę, a w stronę kogoś innego i pomimo że to nie on był agresorem, a inny facet. Niby fajnie, że potrafi się obronić, ale ja wtedy dostrzegłam w nim takie zwierzę. Jego wyraz twarzy, głos, krzyk, zachowanie były straszne. Był tak nabuzowany, że bałam się go. Od razu wróciły mi złe wspomnienia z domu i byłego związku. Pocieszam się tym, że i tak głupio razem wyglądaliśmy, bo ja mam 160 cm, a on ponad 190.
Myśli „żeby przestać chlać” nachodzą mnie tylko po pijaku.
Mam 17 lat i kilka dni temu, podczas ulewnego deszczu, dowiedziałam się od zdziwionej koleżanki, że „scebra” wcale nie jest podobnym do zebry zwierzęciem, które charakteryzuje się tym, że dużo sika.
Czymże byłby świat bez ojców-śmieszków?
Od kilku lat mieszkam ze swoją narzeczoną. Oboje pracujemy. Ja rozkręcam swój biznes, a ona pracuje na etacie. Żyje nam się coraz lepiej i serio nie ma co narzekać. Planujemy ślub, budowę domu i takie tam. Od czasu jak mieszkamy razem, oczywiście prowadzimy wspólny budżet, bo i tak „mieszkamy pod jednym dachem i jemy z jednego garnka”. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie TEŚCIOWA (w sumie to jeszcze nie, bo ślubu nie mamy, ale w ten sposób uprościmy nazewnictwo).
Teściowa pracuje za granicą, ma się dobrze, obrotna kobieta itp. Do tej swojej pracy prowadzi w naszym mieście interes — sklep, w którym ma pracownika i można by pomyśleć, że samo się „jakoś kręci”. Owszem, trzeba tego doglądać, ale... właśnie. Jest problem, bo jej nie ma na miejscu i nieustannie prosi swoją córkę (a moją lubą) o pomoc. Pomoc w stylu trzeba podjechać zrobić to i tamto, przypilnować tego i tamtego. I tak kilka razy w tygodniu. Sama nie zawsze na weekend przyjeżdża do domu, „bo nie ma po co” albo „bo się nie opłaca”. Ostatecznie większość pracy przy tym biznesie jest na głowie mojej ukochanej, która ma swoje rzeczy na głowie, swoje życie, pracę, studia itp. Sprawa zabrnęła daleko do tego stopnia, że teściowa potrafi robić wyrzuty, że córka odmawia „pomocy”, bo ma swoje sprawy. Wszystko byłoby OK, gdyby nie fakt, że to trwa jakieś... ponad 2 lata.
Pomijam całkowicie kwestię, że taka stała „pomoc” obciąża nasz budżet dojazdami, kosztami paliwa itp. po to, aby teściowa miała z tego interes, a co za tym idzie, zarabiała na tym pieniądze. Bardziej kieruję się dobrem mojej ukochanej, która traci czas i energię dla biznesu swojej mamy.
Pytanie do was. Czy to jeszcze pomoc, czy już praca? Moim zdaniem praca, ale w tej kwestii nikt mnie nie słucha ;)
Dodaj anonimowe wyznanie