Spotykałam się z facetem, który był wielkim zwolennikiem płacenia pół na pół. Nie miałam z tym problemu, bo nigdy nie oczekiwałam, aby facet za mnie płacił na randkach, zwłaszcza na początku relacji. Nie uznałam zatem tego za red flag.
Relacja się rozwijała, spotykaliśmy się przez 3 miesiące i kiedyś temat zszedł na zarobki. Wyszło na jaw, że zarabiam dużo więcej od niego. I co się okazało? Nagle to ja musiałam fundować randki, bo on „zapomniał” portfela. Kilka razy dałam się tak naciągnąć, bo pomyślałam, że może mieć chwilowo problemy finansowe, przecież każdemu się zdarza. Jednak na czwartej randce fundowanej przeze mnie zapytałam, co z tym pół na pół. Co się okazało? Facet stwierdził, że skoro ja tyle zarabiam, to ja powinnam częściej fundować nam wyjścia. Finał był taki, że nasze wyjścia się skończyły.
Po różnych historiach moich koleżanek stwierdzam, że im facet mniej zaradny, tym bardziej ciśnie o składanie się na wszystko na pół. Smutne.
Mój mąż od pięciu lat pracuje zdalnie. Od jakichś czterech nie widuje się w ogóle ze znajomymi, nie ma hobby. Z rodziny odwiedza mamę i brata, może raz w miesiącu. Do tego brak ruchu, niezdrowa dieta. Często nie wychodzi z mieszkania kilka dni. Mieszkamy w bloku. We dwoje nie wychodzimy ze względu na małe dzieci, z dziećmi wychodzę zazwyczaj sama albo razem wychodzimy do jakiegoś parku lub jedziemy do lasu – na świeże powietrze, raczej daleko od ludzi. Do moich znajomych on nie chce chodzić, więc chodzę sama lub z dziećmi.
Ostatnio zaczęły się u męża problemy zdrowotne. Poszedł do lekarza, szereg badań, kardiolog, neurolog – wszystko w normie. Psychiatra stwierdził zaburzenia na tle lękowym – przepisał tabletki, zalecił urozmaicenie trybu życia (wyśmiewane „wyjdź do ludzi, zacznij biegać”). Minęło kilka miesięcy, a mój mąż... nie zmienił nic. Rozczula się nad sobą, bo mu się kręci w głowie – więc leży w łóżku cały dzień i gra albo siedzi na telefonie. Zamiast urozmaicić życie, to teraz prawie nie wychodzi z sypialni. Na początku starałam się go wspierać, ogarniałam dom i dzieci. Jak byłam w pracy, to co godzinę-dwie pisałam, czy wszystko OK, bo on przecież sam w domu.
Teraz są święta. Pojechaliśmy do rodziny – mąż bardzo zadowolony, żartuje z rodziną, zero problemów zdrowotnych. Wróciliśmy i „on chory”. Dzieci nie wykąpie, kolacji nie przygotuje, bo „on chory”. Wieczoru wspólnie nie spędzimy, bo, jak mówi, tylko gra pozwala mu zapomnieć, że on się tak źle czuje i dzięki graniu mu lepiej.
Brak mi sił. Na wszystkie moje sugestie zmian reaguje agresją słowną. Nie chce, żebym poszła z nim do psychiatry, mówi, że mam mu nie przeszkadzać. Mimo że wiem, że on jest chory, zaczęłam tę jego chorobę traktować jak wymówkę, żeby nie prowadzić normalnego życia. Żeby wszystkie obowiązki zrzucić na mnie i zająć się graniem. Nie da się z nim porozmawiać o niczym innym niż stan jego zdrowia – on się w tej chwili czuje tak, a pięć minut temu tak, a dziesięć minut temu inaczej. Sam powtarza, że wyjście z domu mu pomaga i czuje się wtedy lepiej, ale zapiera się rękami i nogami, żeby z domu nie wychodzić. Coraz bardziej mnie ten stan denerwuje, gdy widzę, że on tego nie chce zmienić. Że coraz bardziej zatraca się w telefonie i grach, nie dążąc do poprawy naszej relacji i swojego zdrowia.
Nie wiem co mam zrobić, ale długo tak nie wytrzymam. Czuję się, jakbym miała jedno dziecko więcej – w dodatku średnio rozgarnięte.
Od pięciu lat jestem beznadziejnie zakochany w dziewczynie. Myślę, że ona się domyśla, bo często przyłapuje mnie, jak się w nią wpatruję. Jest piękna, inteligentna, ma poczucie humoru. Nawet mamy wspólne pasje. Potrafimy godzinami gadać o grach. Moja rodzina coraz częściej wypytuje, kiedy wreszcie znajdę dziewczynę i wezmę ślub, bo dobijam trzydziestki. Odpowiadam wtedy żartem, że ustatkuję się po czterdziestce, bo kiedy mam się wyszaleć, jak nie teraz, a prawda jest taka, że nawet nie potrafię zainteresować się inną dziewczyną, kiedy ona jest obok.
Jak was znam, to zapytacie czemu nie zagadałem albo będziecie mnie dopingować, żebym spróbował swoich sił. Ewentualnie nazwiecie pipą, która od pięciu lat nie umie wziąć się w garść. A nie zagadałem do niej i nie zagadam, bo ta dziewczyna w przyszłym roku zostanie żoną mojego brata.
Staramy się o dziecko, ale niestety, nie idzie to po naszej myśli. Winowajcą tutaj jestem ja, a raczej szereg problemów hormonalnych, o których nie zdawałam sobie sprawy, dopóki nie zaczęliśmy się starać. Nie ukrywałam tego przed rodziną i znajomymi, wiedzą o diagnozach, pobytach w szpitalu i ogólnych problemach. Lekarze dają mi szansę na ciążę i to całkiem spore, ale muszę czekać, aż dobiorą dobre leki i hormony się ustabilizują. Ciężko mi z tym, ale nie poddajemy się z mężem i staramy się optymistycznie nastawiać.
Problemem jest mój ojciec, który co mnie widzi, to pyta, czy już jestem w ciąży. Głosi teorie, że jestem jakaś schorowana i wybrakowana i co to za filozofia, żeby zajść w ciążę. Ostatnio mi powiedział, że chyba za długo czekałam (mam dopiero 27 lat). Wie, że prawdopodobnie winowajcą jest lek na bazie glikokortykosteroidów, który przyjmowałam w dzieciństwie w bardzo dużych ilościach. Nie obwiniam o to rodziców, bo i skąd mieli wiedzieć, że przez to będę miała problemy w przyszłości. Ojciec jakby próbuje odepchnąć od siebie winę, zrzucając ja na mnie. Boli mnie jego zachowanie, bo sytuacja i tak jest bardzo trudna. Chodzę na terapię, żeby nie obwiniać siebie i zaakceptować ten stan rzeczy, ale ilekroć wracam do domu rodzinnego albo rozmawiam z ojcem przez telefon, czuję się jak śmieć. Dla własnego komfortu psychicznego ograniczyłam z nim kontakt do minimum, nie jeżdżę tam, staram się nie odbierać telefonu, ale ojciec znalazł sobie nową taktykę. Dzwoni i pyta, dlaczego go nienawidzę i nie chcę go odwiedzić. Powiedziałam mu, że jego teorie są krzywdzące i tylko się tym stresuję. Nie widzi swojej winy i powtarza, że mi to już nic nie można powiedzieć i jestem przewrażliwiona. Mam dosyć. Przez takie teksty mam wrażenie, że jestem człowiekiem drugiej kategorii, wybrakowaną kobietą. Chęć posiadania dziecka jest tak ogromna, że chce mi się płakać, jak widzę szczęśliwą matkę na ulicy.
Moja matka jest patologiczną bałaganiarą. Pewnie ma też depresję, ale chciałabym móc powiedzieć, że nabrała bałaganu na starość, ale to nieprawda. Tak jest odkąd pamiętam, czyli jak miałam 5 lat. Syf jest wszędzie plus zbieractwo. Jedyne czego nie robi, to łażenie po śmietnikach. Nie wyrzuca nic. Wszystko jej się przyda, największe śmieci. Mieszka sama w dwupiętrowym domu, bo wszyscy od niej uciekliśmy – ja, rodzeństwo i ojciec. Zagraciła całą przestrzeń. Wszędzie są naczynia, resztki jedzenia, czasopisma, brudne ubrania, czyste ubrania, wszystko. Każdy mebel w domu jest zapchany jej rzeczami. Od zarania dziejów były o to kłótnie z ojcem, był to jeden z powodów jego odejścia. Ja od dziecka jeździłam na szmacie, żeby to jakoś ogarnąć, ale próżny trud. Za trzy sekundy był jeszcze większy syf. Po kryjomu z ojcem wynosiliśmy jej worki np. butów, które wypadały z szaf, i wyrzucaliśmy, bo i tak nie była w stanie się połapać co ma, a czego nie ma. Po naszej wyprowadzce jest tylko gorzej. Zagraciła cały dom do tego stopnia, że do kilku pokoi nawet nie da się wejść… stoją wory z rzeczami po sam sufit.
Śmieszą mnie rady „pomóż jej posprzątać”. Powiedziałam jej, że dam jej wszystkie moje pieniądze, zamówię ekipę, wezmę wolne z pracy, żeby jej pomóc to ogarnąć – ale ona nie widzi problemu w tym, jak żyje. Nie pozwala mi wyrzucić z domu nic. Nic. Wszystko jej się przyda.
Mam dość. Przyjechałam tu ostatni raz i nigdy już nie wrócę. Może zarośnie brudem albo wywoła pożar lub się czymś zatruje. Wszyscy w rodzinie wiedzą, jaka jest, ale nikt jej nie pomoże, bo ona sama tego nie chce. Pracuje na kierowniczym stanowisku i to jest szok, jak człowiek może się prezentować poza domem, a jak wygląda jego dom.
Przez przypadek zamiast do brata napisałam SMS-a o treści: „Wyślij mi dwie dychy, to zrobię jakiś obiad” do byłego faceta, z którym od 1,5 roku nie mam kontaktu, mieszka 400 km ode mnie i rozstaliśmy się, bo zdradził mnie z inną...
I wiecie co? Wysłał.
Czuję się zażenowana.
Nie potrzebuję w życiu i od życia dużo.
Właściwie to wystarczy mi miejsce, gdzie jest ciepło, nie czuć głodu, być czystym i przyroda blisko. Nie potrzebuję dużego domu, nie potrzebuję wakacji zagranicznych i samochodu, który „wygląda”, nie potrzebuję chodzić na koncerty, do knajpy.
Dbam o siebie i mam tzw. dobrą pozycję społeczną, ale wisi mi to i powiewa. Jest tak, że nieustannie pracuję, bo ożeniłem się i mam trójkę dzieci. Z dzieci jestem dumny i zadowolony, a żona to konsekwencja posiadania dzieci. Nie że coś jest nie tak między nami, ale to ja od 20 lat pracuję, aby wszystkich utrzymać i wyłazi mi to już bokiem. To taki czas, w którym dzieci (nastolatki) jeszcze są ogromnym kosztem i trzeba je ogarniać i ktoś to musi robić, więc żona nie pracuje (czasem coś dorobi).
Zarabiałem dobrze i zarabiam dziś przyzwoicie, a i tak koszty mnie obecnie przytłaczają. Nie potrzebuję tych wszystkich rzeczy, które kupuję, które muszę mieć, które opłacam.
Powtórzę – kocham dzieci i nie żałuję, że je mam, ale czasem zastanawiam się, po co mi to było.
Im jestem starszy, tym robię się bardziej odizolowany od ludzi. Kiedyś tak nie było.
Nie że dziwaczeję, ale dziś staranniej dobieram kontakty i relacje. Ograniczam je do minimum niezbędnych. Sukcesem dla mnie nie jest obecnie dodatkowy zarobek, ale święty spokój.
Jestem żonaty od 10 lat. Żona dopóki chciała drugie dziecko, chciała często zbliżeń. Teraz kiedy tego nie chce, bo chce jechać na wakacje, w ogóle nie chce.
Czuję się jak byk rozpłodowy. Myślę o rozwodzie. Nie wyprowadziłem się tylko ze względu na dziecko, ale zbliżam się do granicy. Kilka razy jej o tym mówiłem. Bez rezultatów.
Bardzo brakuje mi w związku spontaniczności. Jesteśmy razem około 2 lata, a ja czuję się jak w jakimś starym, nudnym małżeństwie. Nie chodzi mi o jakieś ciągłe fajerwerki, wybuchy czy nie wiadomo co, bo czas pierwszego zauroczenia już raczej minął, ale po prostu o przełamanie szarej codzienności od czasu do czasu.
Wszystkie wyjazdy muszą być zaplanowane chociaż z miesięcznym wyprzedzeniem, bo inaczej on nie dostanie wolnego. Okej, rozumiem, taka praca. Ale na jednodniowy wypad za miasto w wolny dzień już nie trzeba specjalnie brać urlopu, a i tak jest to wielki problem, jeśli wieczorem proponuję, żebyśmy następnego dnia sobie gdzieś pojechali. No trudno, jakoś się z tym pogodziłam i wszelkie wspólne wyjścia (nawet do kina czy na spacer) ustalamy kilka dni wcześniej.
On nie lubi niespodzianek i w związku z tym prezenty np. na urodziny wybiera sobie sam, po prostu jedziemy razem do sklepu i tyle, ja płacę za to, co on sobie wybierze. Ja za to bardzo lubię niespodzianki, ale po prezenty dla mnie i tak jeździmy razem, żebym sobie wybrała, co chcę dostać. Może się czepiam i niepotrzebnie narzekam, ale dla mnie w ten sposób znika cały urok z robienia komuś prezentów. Najbardziej doceniam właśnie to, że ktoś poświęcił czas na to, żeby pomyśleć o drugiej osobie, o tym, co mogłoby sprawić jej radość, z tysięcy rzeczy wybrał tę jedną specjalnie dla tego kogoś. A tak... wybierz sobie i tyle, kolejne święta odhaczone. On tłumaczy się tym, że jak zrobi mi prezent niespodziankę, który okaże się nietrafiony, to będę niezadowolona itp. No nie wiem, wydaje mi się, że te 2 lata to jednak wystarczający czas, żeby się zorientować co druga osoba lubi, z czego by się ucieszyła, można zresztą jakoś dyskretnie podpytać, jeśli nie jest się pewnym.
Raz zapytał mnie, co chciałabym dostać na urodziny. Odpowiedziałam, że chciałabym, żeby zabrał mnie w jakieś ładne miejsce, może zorganizował piknik, może spacer, żebyśmy po prostu miło razem spędzili ten dzień. Po kilku dniach dostałam listę książek z pytaniem, czy któraś z nich mi odpowiada. Miło spędzony czas w ładnym miejscu oczywiście się nie ziścił, bo nie powiedziałam konkretnie dokąd chcę jechać i właściwie po co.
Może to dość błahy problem, kilkukrotnie już próbowałam z nim o tym rozmawiać i zwykle kończyło się tak samo. Ja nie chcę codziennie niespodzianek, szalonych podróży i nie wiadomo czego, tylko żebyśmy od czasu do czasu zrobili coś bez planowania, tak po prostu. Dla mnie to urozmaicenie codzienności, miła odmiana, tworzenie nowych wspólnych wspomnień. Dla niego to coś, czego nie lubi, bo nie i koniec, i czemu ja w ogóle czegoś takiego od niego wymagam. Tymczasem ja czuję, że zaczynam tracić jakąś cząstkę siebie i ciągle muszę się dostosowywać, bo on nie lubi, nie chce i nie będzie nic zmieniał tylko dlatego, że ja bym chciała.
Biegam od ośmiu miesięcy. Moi znajomi podziwiają, jaką mam ładną figurę i zazdroszczą kondycji. A ja biegam tylko po to, żeby przestać myśleć o byłym chłopaku. A że myślę o nim dość często, to cóż... Kondycja wyrobiona.
Dodaj anonimowe wyznanie