Gdy byłam dorastającą dziewczyną, mama zabroniła mi się golić – nawet nogi odpadały. Tak oto stałam się wielkim pośmiewiskiem w końcowej fazie podstawówki, a w gimnazjum znienawidziłam lekcje WF-u, siebie oraz moją mamę. Mama wiecznie powtarzała, że moich włosów nie widać i mam nie przesadzać. Że jak zacznę golić, to będą twarde i nigdy się ich nie pozbędę. Mówienie jej, co robią inne dziewczyny, potęgowało jej zdenerwowanie i przegadywankę: ale ty nie jesteś wszyscy. Nie liczyła się z moimi uczuciami, kompleksami, tym, że jestem sensacją i kozłem ofiarnym. Była tak uparta na moje niegolenie się, że mnie sprawdzała, a nawet przekopywała mi pokój w celu sprawdzenia, czy nie mam przypadkiem jakiejś maszynki/żyletki „nielegalnie”. Często ganiła mnie za moją głupotę, że chcę być jak inne „głupie dziewczyny”, że sadzała mnie na stołku w kuchni i krzyczała na mnie, wyzywała mnie do momentu, aż się rozpłakałam.
Zaczęłam się golić pod koniec trzeciej klasy gimnazjum i zrobiłam to u koleżanki, w gościach. Byłam taka zdesperowana, nie mogłam na siebie patrzeć... Zaprosiła mnie do siebie na naukę matematyki, a ja po prostu poszłam do łazienki i użyłam jej maszynki (którą jej ukradłam). Wróciłam do domu i specjalnie pokazałam mamie swoje błyszczące i gładkie nogi. Jej złość pamiętam do dzisiaj. Nigdy więcej nie widziałam jej tak czerwonej i kipiącej nerwami. Zrobiła mi wielką wojnę, i ona płakała z tych emocji, i ja, ale finalnie dopięłam swego.
Nie mogę na nią liczyć po dziś dzień, a minęło parę lat od mojej matury po technikum. Po tamtym wydarzeniu kazała mi iść swoją drogą, „skoro jestem taka przemądrzała”. Można rzec, że obraziła się na mnie na całe życie, chociaż myślę, że to nie przez sam czyn golenia, a przez nieposłuchanie jej, niespełnienie jej żądań, oczekiwań.
Ach, te mamy...
Mam 26 lat. Pochodzę z dużej rodziny i dużego wielopokoleniowego domu, w którym wciąż mieszkam z rodzicami. I tu jest problem. Nie mój, ale innych i również członków mojej rodziny, a konkretnie bratowej. Odnoszę wrażenie, że w naszym społeczeństwie jak ktoś zaraz po 18 roku życia się nie wyprowadzi z domu, to jest jakiś trędowaty. Ciamajda, maminsynek, pępowina nieodcięta itp. Rozumiem, że są domy, w których jest patologia i dzieci chcą się szybko odciąć, ale ja ze swoją rodziną mam zajebisty kontakt. Jestem przywiązana do domu. I żeby nie było – ogarniam swoje domowe obowiązki, dokładam się do rachunków domowych, bo pracuję 50/50, pół zdalnie, a pół w firmie. Nie mam faceta, nigdy nie znalazłam drugiej połówki i nie płaczę z tego powodu. Trochę oszczędzam, a trochę baluję za zarobione pieniądze. Dobrze mi się żyje, rodzice też zadowoleni, bo już tyle sił nie mają, a ja zawsze pomogę jak trzeba, więc czemu ludzie chcą mnie usilnie z tego domu wywalić? Ja nie chcę brać kredytu na kolejne 20 lat, żeby pomieszkać w klatce w bloku przy dzisiejszych cenach, a o budowie domu nie wspominając. Bo po co? Żeby żyć w domu samej, bez nikogo, do kogo można otworzyć gębę? No ale co niektórzy mnie postrzegają jako nieodciętą pępowinę...
Mam syna 9-letniego, którego wychowuję sama. Nie mam żadnych problemów finansowych czy mieszkalnych, na szczęście powodzi mi się dobrze. Niestety w innych sprawach jest inaczej, wręcz fatalnie. Mowa o moich relacjach z byłym mężem.
Jesteśmy jak pies z kotem. Mimo iż wielokrotnie próbowałam załagodzić nasze relacje dla dobra syna, z jego strony nie widzę tego samego. Robi wręcz wszystko, by mnie upokarzać czy poniżyć przy pierwszej nadarzającej się okazji. Gdyby wina rozpadu naszego małżeństwa leżała po mojej stronie, zrozumiałabym to. Prawda jest taka, że to on odszedł do innej, kiedy syn miał 8 miesięcy. Teraz ma z nią dwójkę dzieci. Dziwi mnie to, że mając nową rodzinę, przy każdym kontakcie z synem mnie obraża. Gdyby tylko to było na rzeczy, to nie miałbym aż takiego problemu, bowiem dochodzi do tego, że nastawia syna na mnie. Zawsze kiedy młody wraca od niego czy jego rodziny (dziadkowie), jest nie do poznania. Staje się niegrzeczny, niemiły i w szkole szybko pojawiają się problemy. Na szczęście udaje mi się go na nowo przywołać do porządku.
Dodatkowo zawsze kiedy były mąż kupi synowi jakikolwiek prezent, to nie daje mu go, aby mógł zabrać go do domu. Jak młody chce się pobawić, ma przyjechać do ojca.
Szczerze, to komu on kupuje te prezenty? Synowi naszemu czy swoim dzieciom? Bo to one mają go na co dzień.
Sama już nie wiem, co robić w tej sytuacji. Pocieszam się, że syn dorośnie i zrozumie jakiego ma ojca. A jak nie?
Jak byłam dzieckiem, mój tato miał znajomego, który lubił rozmawiać godzinami. A że mieszkali na dwóch końcach Polski, dzwonili do siebie co jakiś czas. Ich rozmowy trwały średnio trzy godziny. Mój tata nie bardzo lubił tak długo rozmawiać, ale nigdy koledze tego nie powiedział.
Pewnego dnia zadzwonił telefon domowy, więc postanowiłam go odebrać. Okazało się, że dzwoni ten właśnie znajomy. Ja bez zastanowienia krzyknęłam do taty: „Tato! Pan gaduła znowu dzwoni!”.
Ta rozmowa trwała wyjątkowo krótko. A kolega już nigdy więcej nie zadzwonił.
Popełniłam błąd w pracy, na skutek którego ludzie z jednego z działów w firmie widzieli dane innych pracowników, których nie powinni, przez co dostałam oficjalne upomnienie. Był to błąd związany z przemęczeniem, byłam pewna, że zaznaczam poprawny kwadracik, jednak kliknęłam kwadracik obok...
Wiem, że to poważna sprawa, a błędy nie zdarzają się tylko tym, którzy nic nie robią. Moja skrzynka mailowa pęka od setek pochwalnych maili, w których nie tylko wykonałam pracę należycie i na czas, ale i ponad to, co powinnam. Było pełno sytuacji, w których wykrywałam problem jako jedyna i sama daną kwestię poprawiałam, zanim jeszcze zdążyła ona wywołać konsekwencje. Wielokrotnie ratowałam innych członków zespołu, jak i innych pracowników, którzy zgłaszali się do mnie z prośbą, abym szybko pomogła posprzątać ich bałagan. Nawet mój przełożony, jak i dyrektor działu powiedzieli mi, abym się tym nie przejmowała, bo każdy kiedyś musi popełnić jakiś błąd, a ze względu na powagę sprawy muszą wręczyć mi to upomnienie, które po roku i tak zniknie z moich akt. Jednak pomimo wiedzy o tym nie potrafię pozbyć się myśli, iż jestem do niczego. Że zamiast za dwa miesiące dostać obiecaną podwyżkę, powinnam dostać wypowiedzenie, że nie nadaję się do tej pracy, że w ogóle jestem beznadziejna, że powinnam zająć się czymś mniej odpowiedzialnym, np. grabieniem liści w parku, a wszystko to, bo popełniłam jeden błąd. Wiem, jak to brzmi, jednak nie potrafię przestać się samobiczować. Mam wrażenie, że zawiodłam wszystkich, a dla pewnej grupy osób jestem wrogiem numer jeden. Chciałabym się spod tego ciężaru wyzwolić, dać sobie samej drugą szansę, którą inni mi dali (a ja uważam, że niesłusznie), ale nie potrafię.
Jestem dorosła, mam poukładane życie, męża, dzieci, hobby, dobrą pracę, przyjaciół i znajomych. Pozornie wszystko idealnie. Ludzie często mi mówią, że podziwiają moją konsekwencję w wychowywaniu dzieci, podejście i efekty. Starsze dziecko z własnej woli udziela się w szkole ile się da, ma masę zainteresowań, dobrze się uczy, w rozmowie jest w stanie zagiąć i przegadać niejednego dorosłego. Młodsze to zwykle śmieszek i przylepa. Staraliśmy się o nie długo, trzeba było się leczyć i niejedną noc przepłakałam, nie widząc efektów.
A teraz? Nie umiem się cieszyć. Czasem w środku trzęsę się z nerwów, jak tylko któreś się do mnie odezwie. Chcę mieć ciszę, spokój, czas wolny i sen. Chcę nie musieć wiecznie planować obiadów, kombinować co zrobić z feriami i wakacjami. Rzygam wizytami u pediatrów i dziecięcych dentystów. Mdli mnie na hasło „wywiadówka”, bo chociaż zawsze jest wszystko OK, to to kolejna rzecz, która odbiera mi czas.
I dobrze wiem, że to głupie, że powinnam się cieszyć, bo w końcu się udało, bo inni nie mają dzieci, a chcą, bo moje są miłe i mądre. Chwalę je zawsze, mówię im miłe rzeczy, mówię, że jestem z nich dumna i że je kocham. I pewnie tak jest, chociaż czasem mówiąc: „Ale świetny obrazek, dziękuję, zachowam go na zawsze” w głębi duszy myślę „a teraz już zejdź mi z oczu, nie chcę piętnastego obrazka, chcę siąść i gapić się w ciszy przed siebie i chcę, żeby ktoś mi oddał moje ostatnie kilka lat prawdziwego życia”. Ale nigdy im tego nie powiem. Tylko Wy wiecie.
Pół roku temu adoptowałam psa w typie owczarka niemieckiego. Miał być kochany i po wyjściu ze schroniska miało być tylko lepiej. Powiedziano nam, że jest agresywny w stosunku do psów, ale suki zaakceptuje. Rzeczywistość jest inna.
1. Po dwóch tygodniach od adopcji okazało się, że pies jest chory, do końca życia będzie musiał brać lekarstwa. Dowiedzieliśmy się o tym dzięki eksplozji kupy w mieszkaniu. Kupa party trwało dwa miesiące, bo niczym się nie dało tego ustabilizować.
2. Jest agresywny w stosunku do wszystkich zwierząt. Nienawidzę wychodzić z nim na spacery, bo cały czas szczeka i ciągnie. Kiedy widzi innego psa, dostaje spazmów i nie da się w żaden sposób do niego dotrzeć.
3. Kiedy zostaje sam w domu, to go demoluje. Próbowałam zostawiać mu taką zabawkę, którą się liże i powinien się uspokajać. Nie działa. Robi przeszukanie godne psa policyjnego. Żre wszystko jak leci i ściąga rzeczy z ponad dwóch metrów. Otworzył sobie nawet słoik nutelli i go wyjadł.
Wychodzę z nim na spacery trzy razy dziennie po 40 minut bo wiem, że potrzebuje ruchu.
Przerobiliśmy trzech behawiorystów, wydaliśmy ponad 1000 złotych, a poprawy jak nie było, tak nie ma. Nie mam już siły. Czuję, że powoli mnie to wykańcza. Nie mogę wyjść na dłużej z domu, bo nie wiem do czego wrócę. Tak bardzo chciałam adoptować psa i zmienić jego życie, ale czuję, że moje się wali. Nie wiem co zrobić, nie chcę go oddawać, bo wydaje mi się to okrutne. Mam dość płakania na spacerach, mam dość płakania po powrocie do domu, kiedy okazuje się, że mój pies zostawił mi na dywanie rozlane pięć litrów soku i opakowanie po czekoladkach (nawet nie wiem gdzie mam to chować, bo i tak wszędzie znajduje – otwiera szafki i wchodzi na półki). Czuję się taka bezsilna.
Nienawidzę mojego psa.
Skłamałam rodzinie, że pracuję w Wigilię i pierwszy dzień świąt i nie mogę przyjechać do domu rodzinnego, ale od początku.
Moja mama ma dwie siostry i brata, a tata to jedynak, który wcześnie stracił rodziców.
W rodzinie od mojej mamy mamy zwyczaj, że organizuje się dużą wigilię, są ciotki i wujek z rodzinami. U jednej z ciotek obiad w pierwszy dzień świąt, u drugiej obiad w drugi dzień i oczywiście z całą rodziną. Mój tata uwielbiał takie święta, ale on nic nie robił w kuchni. Ja jako dziecko również kochałam zabawy z kuzynami, lepienie bałwana i sernik jednej z cioć, ale z czasem dorastania, gdy musiałam zacząć pomagać mamie w generalnych porządkach i w kuchni, to znienawidziłam święta. Do tego moja mama zawsze wszystko krytykuje – sałatka za grubo pokrojona, choinka źle ubrana, „czy jesteś ślepa, ta bombka tam wygląda okropnie”. I tak co roku – harówka w kuchni i przy sprzątaniu. W inne dni moja mama to złota kobieta, ale okres przedświąteczny to zawsze był dla mnie okres nerwów i płaczu.
Obecne świata spędziłam sama przy winie i duszonym dorszu, nic ponadto. Mam prawie 30 lat, a to były pierwsze święta, o których myślę, że takie mogę przeżywać co roku. Choć trochę żal mi sernika cioci.
Moi rodzice rozwiedli się, jak miałam 3 lata. Sąd opiekę nade mną przyznał mamie, ojcu zasądził alimenty. Niezbyt małe, gdyż ojciec jest dość majętny.
Jak byłam w liceum, to ojciec marudził, co ja tam robię, bo matury nie zdam na pewno. Nie wiem, dlaczego tak mówił, uczyłam się dobrze, a on mnie nie znał jednak zbyt dobrze. Gdy wybrałam kierunek studiów, znowu mówił, że po co mi to, że na pewno ich nie skończę, że zmarnuję czas i lepiej iść po liceum do pracy. Na studia jednak poszłam, skończyłam je z bardzo dobrym wynikiem i znalazłam niezłą pracę w zawodzie. Dopiero wtedy ojciec powiedział, że jest ze mnie dumny i zawsze we mnie wierzył. Zagotowało się we mnie i wygarnęłam mu, że było wręcz odwrotnie i zawsze mnie zniechęcał do nauki.
Dopiero mama uświadomiła mnie, o co mu chodziło. Otóż alimenty musiał płacić do końca mojej nauki, a jakbym skończyła ją szybciej, to mógłby płacić krócej... Tak to sobie wykombinował. Żeby nie było, stać go i nie musi liczyć każdej złotówki, nam z mamą łatwo nie było.
Wiem jedno – inteligencję i empatię mam po mamie.
Moje życie nie jest wspaniałe, ale też nie mogę powiedzieć, że jest mi w nim ciężko. Ojciec miał mnie gdzieś, kiedy byłem mały, a teraz stara się wrócić jako wzorowy tatuś. Szkoda, że nie było go w moich najcięższych okresach, kiedy potrzebowałem ojcowskiej ręki. Mama była... cóż, jakby nieobecna. Miała pracę, która pozwalała wstawać jej o 9, a wracała z niej o 18/19. Tak więc cały ciężar wychowania mnie spadł na babcię (dziadek zmarł, kiedy miałem 3 lata), której jestem dozgonnie wdzięczny, gdyż bez niej byłbym cieniem samego siebie. Mam również ciężko chorego brata. Cudowne dziecko, lecz niestety w wieku 10 lat jest na poziomie... co najwyżej dwulatka. Nie chodzi, mówi jak noworodek, nie je i nie pije samodzielnie oraz niestety nie załatwia się sam. Przez całe swoje życie pomagałem z nim jak umiałem, jak byłem młodszy, to karmiłem go, a dziś noszę go do łóżka lub aby go myć. Niestety zauważyłem, że zaczyna mnie to wkurzać, irytować. Nie mogę zaprosić do siebie dziewczyny – bo bałagan przez mojego brata. Nie mogę zorganizować u siebie imprezy – bo gdzie pójdzie mój brat? Nie mogę nawet zagrać chwilę z kolegami, bo zaraz trzeba pomóc z bratem. I wiecie co? Może zabrzmię bezdusznie, ale nie mogę się doczekać dnia, w którym się wyprowadzę. Kiedy problem mojego brata przestanie mnie dotykać bezpośrednio. Kocham go, ale zniszczył on życie mojej babci (rozwalony kręgosłup, biodro i brak odpoczynku na starość), mojej mamie (problemy z psychiką, uszkodzony kręgosłup oraz brak możliwości awansu, bo musimy mieszkać tu, gdzie mieszkamy) oraz skrócił mi dzieciństwo. Ojciec w ogóle nie poczuwa się do wychowywania go.
Piszę to, by zwrócić uwagę na fakt, że mało kto nadaje się do wychowywania niepełnosprawnego dziecka. Ludzie są za słabi psychicznie lub fizycznie. Trzeba pamiętać, że dziecko to nie tylko słodki 3-kilowy bobas, ale później 30/40-kilogramowy klocek, którego trzeba nosić, zajmować się nim i oporządzać go. Teraz mogę zostać zlinczowany, ale nie pozwolę swojej żonie na urodzenie takiego dziecka. Nie mógłbym być dla niej tak bezduszny, nerwica mojej matki i stan mojej babci tylko mnie utwierdzają w tym przekonaniu. Sądzę, że w przypadkach takiej choroby aborcja powinna być legalna.
Po co to wyznanie? Może spowoduje chwilę refleksji i zastanowienia się nad losem chorych, a przede wszystkim ich rodzin. Jeżeli macie obok siebie takie osoby – pomóżcie im. Nawet uśmiech czy wizyta z ciastem u takich ludzi może naprawdę wiele zmienić.
Dodaj anonimowe wyznanie