Mówi się, że matka powinna zapewniać dziecku ciepło i poczucie bezpieczeństwa, a ojciec powoli je z niego wyciągać – uczyć życia, zachęcać do pracy, wspierać przy podejmowaniu ryzyka. U mnie było inaczej – mama miała mnie gdzieś. Po prostu nie lubiła dzieci, była przepracowana, męczyłam ją – nieważne. Efekt był taki, że mało się mną przejmowała. Nie była surowa czy nadmiernie krytyczna, po prostu mnie nie słuchała, nie pytała, co w szkole, nie proponowała wspólnego spędzania czasu. Wolała spędzać czas z dorosłymi znajomymi niż ze mną. Ojciec natomiast... był nadopiekuńczy. Bardzo.
Pamiętam z wczesnego dzieciństwa, że kiedy chodziliśmy po lesie i np. była tam jakaś górka, kazał mi poczekać z zejściem, szedł na dół i pozwalał mi schodzić dopiero wtedy, kiedy był pewny, że może mnie złapać. Cały czas bał się, że o coś się uderzę, że coś mi się stanie itp., do tego stopnia, że jego strach udzielił się mnie i jako dziecko nienawidziłam wszelkich sportów, bo wydawało mi się, że nie dam sobie rady i że to niebezpieczne i bardzo trudne. Jeździć na rowerze nauczył mnie starszy brat, a takie rzeczy jak skok przez kozła, stanie na głowie czy jakiekolwiek sztuki walki to dla mnie kosmos aż do dzisiaj.
Druga sprawa – ojciec nie uczył mnie pracować. Miałam się uczyć i mieć szóstki w szkole. Tyle. Poza tym nigdy nie kosiłam trawy, nie dokładałam węgla do pieca, nie robiłam prania, nie przygotowywałam rodzinie posiłków. Miałam w życiu etapy, kiedy próbowałam robić to sama z własnej inicjatywy – ojciec chwalił mnie pod niebiosa, po czym nie jadł moich „pysznych” dań i robił swoje, tak jakby moja praca była tylko taką zabawą na niby. Czasem trochę pogderał, że mu nie pomagam, po czym kiedy próbowałam, olewał to, zachowywał się tak, jakby moja pomoc nie miała żadnej wartości.
Dzisiaj mam mu to za złe. Mój narzeczony miał wymagających rodziców, którzy od dziecka wyznaczali mu obowiązki – jest sprawny fizycznie, zorganizowany, zna wartość pieniędzy i swego czasu. Ja, mimo wczesnej wyprowadzki z domu, nadal jestem chaotyczna i roztrzepana, często nie potrafię podjąć najprostszych decyzji, a jakakolwiek krytyka pod moim adresem sprawia, że nie chce mi się żyć i czuję się beznadziejna (pochwały zlewam, bo jestem do nich przyzwyczajona jak do powietrza).
Mam wrażenie, że swoim postępowaniem mój ojciec zrobił ze mnie życiową mameję.
Podobają mi się tylko i wyłącznie obiektywnie niezbyt urodziwi z wyglądu mężczyźni. Oczywista uroda mnie nudzi, a nawet odstrasza. Przystojniacy po prostu dla mnie nie istnieją, nie zauważam ich, bo zwyczajnie mnie nie ciekawią. Kiedy jednak wchodzę w interakcję z tym „nieurodziwym”, jestem w siódmym niebie. Najczęściej nie mogę oderwać od niego oczu i ukradkiem oglądam jego twarz i ciało, powoli uświadamiając sobie to, że każdy jego skrawek jest piękny. Oczywiście, żeby nie było tak kolorowo, żeby mężczyzna mi się spodobał, musi być również inteligentny, jest to warunek konieczny. O schludności nie muszę chyba wspominać, bo to logiczne. Tacy właśnie inteligentni brzydale zawsze kradli moje serce.
Faceci, pamiętajcie: nawet jeśli uważacie się za nieatrakcyjnych, to gdzieś tam za rogiem mogę czaić się ja, która ma na kim oko zawiesić :)
Mam 35 lat, dobrze zarabiam. Od ośmiu lat jestem żonaty, mamy dwoje dzieci. Syn ma pięć lat, córka w tym roku skończyła trzy. Kiedy żona zaszła w pierwszą ciążę, poszła na zwolnienie, potem na urlop macierzyński i wychowawczy. Od prawie sześciu lat nie pracuje zawodowo, tylko zajmuje się domem. Robi to idealnie. Perfekcyjna Pani Domu może jej czyścić buty. Dzieci są super zadbane, dom zawsze lśni czystością, żona świetnie gotuje, piecze pyszne ciasta. Dla mnie jest idealnie. Rodzina jak z amerykańskiej reklamy z lat 60. No ale od jutra wszystko się zmieni. Żona wraca do pracy. Nie musiałaby tego robić, bo jestem w stanie sam utrzymać rodzinę, pieniędzy też nigdy jej nie wydzielam. Normalnie ma dostęp do konta, nigdy jej nie rozliczałem i nie pytałem, na co wydała pieniądze. Ale ona ma już dość siedzenia w domu. Mówi, że chce wyjść do ludzi, robić coś poza obiadkami i praniem. Rozumiem to i nie namawiam jej do zostania w domu, chcę, żeby była szczęśliwa, ale tak naprawdę wolałbym, żeby została. Wcale nie jestem zadowolony, że będę musiał przejąć część domowych obowiązków i skończą się powroty do domu, gdzie czeka ciepły obiad i uśmiechnięta żona. Najchętniej przebiłbym gumkę i zrobił jej trzecie dziecko, ale nie jestem aż takim draniem. Jutro skończy się moje idealne życie.
Nie chcę, żeby moja żona wróciła do pracy.
Nie mam przyjaciół. Paru znajomych i rodzinę tak, ale żadnego przyjaciela. Pracuję zdalnie z domu, więc żadnych relacji ze współpracownikami nie mam (oprócz szefa). Nie mam z kim wyjść na miasto. Nie mam z kim pójść do kina. Nie mam z kim pogadać o kosmetykach czy polityce. I... jestem najszczęśliwsza od czasu skończenia nauki. Nie muszę z nikim rozmawiać. Nie muszę się z nikim spotykać. Mogę robić to, na co ja mam ochotę. Ograniczam relację z innymi do minimum, bo mnie po prostu męczą. Jestem szczęśliwa, choć według innych samotna.
Związek z moją dziewczyną jest mocno partnerski. Nieco się od siebie różnimy, więc codzienne obowiązki realizujemy z określonym podziałem. Dla przykładu: ja jestem rannym ptaszkiem, więc zawsze robię śniadania w czasie kiedy ona wstaje i się maluje.
Ostatnio dostałem kilka porannych miniwykładów, bo jak ona może jeść tyle samo kromek chleba co ja? Przecież jestem postawnym facetem, a ona wzrostu przeciętnej dziewczyny. Sytuacja zbyt często się powtarzała i nieco mnie denerwowała, więc stwierdziłem, że sprawdzę jej wierność teorii nierównej dystrybucji dóbr. Kupiłem słoik nutelli (uwielbia ją) i następnego dnia z premedytacją podałem jej tylko dwie kromki chleba, samemu zostawiając sobie trzy.
Jej minę pamiętam do teraz. Najpierw nie chciała dać po sobie poznać niezadowolenia, ale ostatecznie usłyszałem, że to przecież niesprawiedliwe.
Ktoś powiedział, że kobiety trzeba kochać, nie rozumieć. Ja się pod tym podpisuję ;)
Nie zapomnę miny mojej żony, gdy raz spontanicznie na dworcu stanęła na wadze.
Przerażenie, załamanie, w oku błysnęła nawet chęć samobójstwa chyba.
Następnie wyraźna i niepohamowana żądza mordu, gdy zwijałem się ze śmiechu.
Uratował mnie syn, przytomnie zwracając jej uwagę na fakt, że zapomniała zdjąć plecak. Dosyć ciężki.
Pojęcie „życia na krawędzi” nabrało dla mnie nowej głębi. Bungee i takie tam jest dla cieniasów. Prawdziwą dawkę adrenaliny zapewnić może tylko kobieta.
Jestem bardzo wysoka, już jako dziecko byłam większa od rówieśników, ba, byłam najwyższa w całym przedszkolu. Oprócz wielkiego wzrostu miałam również wielkie zamiłowanie do gry aktorskiej, występowania przed publicznością, odgrywania głównych ról w przedstawieniach – do czasu...
Pewnego razu pani przedszkolanka powiedziała, że zagramy przedstawienie dla rodziców – „Calineczkę” Andersena. Bardzo chciałam być tytułową Calineczką, gdyż właśnie tę historię czytywała mi babcia na dobranoc, bardzo ją lubiłam i miałam do niej sentyment. Niestety roli nie dostałam. Pani powiedziała, że jestem za duża na główną bohaterkę, ale za to świetnie się nadaję do roli złej, dużej, brzydkiej ropuchy. Co miałam zrobić – rolę odegrałam. Byłam tak zła i zazdrosna, że wszyscy byli zachwyceni moją grą aktorską, bo całe przedstawienie siedziałam skulona w kącie w przebraniu i pozycji ropuchy ze złowrogim wyrazem twarzy, lustrując zawistnym spojrzeniem Calineczkę w przepięknej sukience.
Zdjęcie uwieczniające tamto przedstawienie jest moim ulubionym zdjęciem z dzieciństwa.
Moja żona stosuje wobec mnie przemoc psychiczną. Jest najbliższą mi osobą i wie o mnie więcej niż ktokolwiek inny. Większość czasu zachowuje się normalnie i jest dla mnie dobra i wspierająca. Ale czasem zupełnie bez zapowiedzi coś jakby przestawiało jej wajchę w głowie i wtedy zamienia się kogoś pełnego gniewu i nienawiści. Potrafi po prostu wstać rano i obudzić mnie wrzaskiem i wyzwiskami. Ale nie zwykłymi wulgaryzmami (choć tym też) – są to rzeczy, które wie, że najbardziej mnie zdołują i wyprowadzą z równowagi. Dziesiątki razy słyszałem, że jestem śmieciem, obraża moją rodzinę, rozwodzi się nad tym, jak to według niej jestem złym synem, bo nie pomagam mamie robić herbaty, kiedy ją odwiedzam, że zostanę sam i wszyscy ludzie się ode mnie odwrócą (wyznałem jej kiedyś, że boję się samotności w starszym wieku), że jestem miernotą i głupkiem, bo myślę o sobie, że mam zdolności językowe (a znam tylko język angielski). Często słyszę, że jestem najgorszą osobą, jaką zna, że nic w życiu sam nie osiągnąłem i nie osiągnę, że nie zasługuję na szacunek i wszyscy mają mnie w dupie, bo jestem słaby.
Co robię, żeby sprowokować taką wiązankę? Czasem nie sprzątnę tak, jak ona by tego w tym momencie wymagała. Czasem zwrócę jej uwagę, że może coś odłożyć na miejsce. Raz zwróciłem jej uwagę, że przeklinanie publicznie podczas czekania na zamówione frytki nie jest OK. Innym razem podjechałem po nią 30 m za daleko i musiała dojść do samochodu...
Nienawidzę siebie za to, że powoli wierzę w jej słowa. Najbardziej jednak nienawidzę siebie za to, że kiedy nie mogę już wytrzymać i tłumaczę jej, że to, co do mnie mówi, jest bolesne i niezgodne z prawdą, a słyszę kolejny raz: „Nie popłacz się”, to coś we mnie pęka, i kiedy pęka, to sam staję się pełny nienawiści i okrutny. Sam zaczynam odpowiadać pięknym za nadobne. Nie mam już siły, nie mogę już tego wytrzymać.
Jestem już dorosły, tak samo jak moje rodzeństwo. Gdy jestem u rodziców, a akurat są jacyś goście, znajomi, oni bardzo lubią podkreślać, jakimi wspaniałymi są rodzicami, jak bardzo pomagają dzieciom.
Ostatnie 10 lat rzeczywiście są dobrymi rodzicami, bardzo mi pomogli, jestem za to wdzięczny. Jednak jak tak się chwalą, co to oni nam nie dali, aż się gotuję od środka. Byli fatalnymi rodzicami. Ojciec pił, co tydzień robił awantury, wyzywał nas, rozwalał meble. Płacz i strach, nieodłączny element pijanego ojca, przez całe dzieciństwo. Jak chcieliśmy zwykłego batonika, jak to dzieci, to tylko na nas krzyczeli. Na alkohol dla ojca i papierosy dla matki zawsze były pieniądze.
Mam duży żal do matki, tylko ona mogła wpłynąć na ojca, żeby nie pił. Mam jednak wrażenie, że jej się to podobało, jak po każdej awanturze przez kilka dni chodził za nią, przepraszał, udawał kochającego męża.
Jak już dorośliśmy, mieliśmy dużo problemów w dorosłym życiu, a w dużej mierze były wywołane przez to, w jakim domu się wychowywaliśmy.
Jestem wdzięczny za pomoc, tylko irytuje mnie, jak oni mogą myśleć, że są dobrymi rodzicami. Jakby wymazali 20 lat awantur, pijaństwa, kłótni.
Na co dzień jestem pogodzony z tym faktem, to coś, co było, dobrze, że się zmienili.
Tylko to ich idealizowanie siebie... wtedy zapadam się od środka.
Od pół roku czuję się jak podstarzała Grażyna, która znudziła się swojemu mężowi, z którym jest w związku od wielu lat. Problem w tym, że mam 31 lat i jestem ze swoim chłopakiem od 2 lat.
Wiadomo, seks nie jest najważniejszy, ale żeby nie uprawiać go wcale? I to w dodatku od pół roku? Z góry zaznaczam, że nie uważam się za osobę nieatrakcyjną czy zaniedbaną, ale oczywiście na początku szukałam winy w sobie. Zaczęłam więc chodzić częściej na siłownię, kupiłam sobie nową, bardzo ładną bieliznę. Pomogło? Nie. Cały czas wykazywał kompletny brak zainteresowania sprawami łóżkowymi. Tylko sen i basta! Naturalnie, próbowałam przejmować inicjatywę, ale nic to nie dawało, twierdził, że jest zmęczony albo że po prostu nie ma ochoty. W moim umyśle zaczęły rodzić się podejrzenia, bo kto wie, może mnie zdradza? Uważnie go obserwowałam, ale nic nie wydało mi się niezwykłe. Wracał z pracy o normalnej porze, nie chronił przede mną telefonu, nie znikał na całe noce. Wiele razy próbowałam z nim rozmawiać na ten temat, ale nie usłyszałam nic prócz zapewnień, że wszystko jest okej, że bardzo mnie kocha i tak, podniecam go cały czas, tylko... on po prostu nie ma ochoty.
Postanowiłam zacisnąć zęby, nie upokarzać się więcej zachęcaniem go i poczekać. I wiecie co? Czekam tak sobie do dzisiaj, nadal ze sobą mieszkamy, spotykamy się ze znajomymi i staramy się spędzać ciekawie wolny czas. Tylko ja czuję się, jakbym żyła z dobrym kolegą, z którym czasem się całuję i przytulam.
Nie mam komu o tym powiedzieć, nie przyznaję się nikomu. Myślałam, że może mój luby jest chory albo ma depresję, ale jak napomknęłam o moich podejrzeniach, zostałam wyśmiana i olana. Czuję się jak egoistka, bo brakuje mi zbliżeń, i choć wiem, że nie to jest najważniejsze, to nie mogę przestać o tym myśleć.
Co się takiego stało, że nagle seks przestał go interesować? Przez tę całą sytuację czuję się nieatrakcyjna, moja pewność siebie jest już praktycznie zerowa. Bardzo go kocham, martwię się o niego, ale nie wiem, czy zaraz się nie okaże, że po prostu się mu znudziłam i już mnie nie chce.
Dodaj anonimowe wyznanie