Zastanawiam się, czy mój związek ma sens.
Na początku związku mój partner starał się bardzo, było to widać. Ale już po kilku miesiącach przestał o mnie dbać, jeśli chodzi o seks. Kiedy jesteśmy w łóżku, jest gra wstępna, ale później, kiedy on dochodzi – nic. Nie pamiętam, kiedy ostatnio doszłam z jego udziałem. Muszę sama się zaspokajać, bo jako dorosła kobieta mam swoje potrzeby. Ale to mi nie wystarcza.
Jesteśmy razem 1,5 roku i przez pierwsze kilka miesięcy było OK, starał się. Jednak z czasem przestał. Przez cały czas trwania naszego związku tylko raz zapytał, czy doszłam, a odpowiedź była przecząca. Nic z tym nie zrobił.
Rozmowy nie pomagają. Próbowałam, mówiłam, że tez chciałabym dojść, on obiecywał, że następnym razem się postara, ale to zawsze wygląda tak samo – on dochodzi i idzie spać, a ja jestem niezaspokojona.
Kocham go i wiem, że chce, aby było mi dobrze, ale jak on skończy, to uważa, że już po sprawie. Niby seks nie jest najważniejszy w związku, ale fajnie byłoby kiedyś dojść z udziałem partnera, który po tym, jak sam skończy, bierze sprawy „w swoje ręce”, a nie zostawia partnerkę niezaspokojoną i idzie spać jak gdyby nigdy nic.
Miałam 12 lat, gdy w szkole przyszła moda na pamiętniki. Ja też założyłam i zapisywałam w nim wszystkie swoje przemyślenia, marzenia, sny. Bardzo ważne rzeczy dla 12-latki. Przede wszystkim dużo tam było o Tomku, mojej pierwszej miłości (nieodwzajemnionej), pisałam o nim wiersze itp. Pamiętnik zawierał moje największe sekrety, więc schowałam go głęboko pod materacem, gdzie na pewno nie zostanie znaleziony.
Pewnego dnia, gdy wróciłam ze szkoły, moja mama siedziała przy kawusi z sąsiadką i moim pamiętnikiem, żartując sobie ze wszystkiego, co tam było. Żarty w stylu: „Uuu, ha, ha, patrz, Ula, no kurde, druga Szymborska”, „He, he, he, a Tomek pierwszy powiedział jej cześć”, „Hi, hi, hi, w piątek się jej śniło, że latała, może masz w domu przyszłego pilota?”. Czułam się tak, jakbym stała na golasa na środku kościoła. Po wyjściu sąsiadki było gorzej. Gdy płakałam w swoim pokoju, mama przyszła do mnie i usłyszałam, że do szkoły się chodzi na naukę, nie dla jakichś Tomków czy Dawidków i mam przestać zajmować się pierdołami, bo takie gówno już na zawsze zostanie mi w głowie.
Była to tylko jedna z wielu nieprzyjemnych sytuacji, ale pamiętam ją chyba najmocniej, nawet dziś, po 25 latach.
Jestem w związku już pięć lat. Właśnie leci szósty rok. Oświadczył mi się dwa lata temu. Na początku wszystko było świetnie. Dogadywaliśmy się, super spędzaliśmy czas ze sobą, często wychodziliśmy. Jednak od pewnego czasu jest inaczej.
Od początku wiedziałam, że komputer jest jego światem. W końcu jest programistą, lubi gry, ale chyba nie dostrzegałam tego, jak bardzo. Ostatnie miesiące (nie chcę przyznać, że lata) wyglądają tak, że on siedzi przed kompem – najpierw praca, później odpoczynek, a ja pracuję od rana do wieczora, a gdy mam wolne, to ogarnę chatę i siedzę przed telefonem lub oglądam Netflixa. Co jakiś czas spotykamy się ze znajomymi, a niestety mamy ich garstkę. Jednak nie mam co marzyć o jakimś spacerze, chyba że odbędę z nim rozmowę, w trakcie której albo się popłaczę, albo huknę na niego i wtedy coś zatrybi. Na moment. Zawsze gdy pytam, czy pójdziemy na spacer, czy gdzieś wyjdziemy, żeby się poszlajać, to nie, bo albo bolą go zatoki, albo mięśnie... I tak cały rok. Powoli mam tego dosyć. Mamy piękną zimę, właśnie spadło tyle śniegu, że ulice są zasypane. Spytałam się go, czy pójdziemy może jutro do lasu, pooddychać powietrzem. W głosie słyszałam, że nie, ale stwierdził, że „zobaczy, jak się będzie jutro czuł” (bo ma zakwasy po treningu).
Czuję, że dłużej tego nie wytrzymam, jestem jak ptak w klatce, duszę się. Nie jestem typem jakiejś ekstrawertyczki, ale mam też swoje granice. Bardzo go kocham, ale boję się, że my nie jesteśmy razem, tylko obok siebie, a nie o to chodzi chyba w związku. Powoli zaczynam się chyba nudzić tą zabawą w klatkę, jestem bardzo osowiała. On wysyła mnie do psychologa (mam swoje traumy i problemy), ale powoli zastanawiam się, czy problem nie jest we mnie, a w NAS.
Na jesień mamy wyjechać z kraju. Jednak wiem, że gdy wyjadę, będę zdana na niego z powodu języka i braku znajomości miasta. Czyli siedzenie w domu (+praca) w obcym kraju. Boję się, że nie dam rady. Zdziczeję jak lis. Zeświruję. Szybko wrócę, ale nie wiem, czy wtedy będzie miejsce dla niego i jego introwertyzmu. Nie wiem, co mam dalej robić.
Po osiemnastu latach razem rozszedłem się z żoną. Po jakimś czasie zacząłem spotykać się z kobietami i nie poznaję świata, jaki mnie otacza. Mam odczucie, że nie liczy się człowiek jako osoba, ale co facet może dać. Ale do rzeczy.
Kobieta mnie pożegnała, bo nie chciałem kupić jej samochodu. Powiedziała, że się na mnie zawiodła i nie będzie się wiązać ze skąpcem, skoro wiem, że ona auta potrzebuje i wiem, że ona nie ma pieniędzy, a ja nie umiem zachować się jak prawdziwy facet. Stałem i słuchałem tego pierdzielenia i nie dowierzałem, czego słucham. Mój umysł niemal do końca nie chciał zrozumieć, że ona mówi całkowicie poważnie, tylko brał to za żart. Albo 20 lat temu tego nie było, albo mnie to nie spotykało. Wcześniej dwa miesiące spotykałem się z kobietą, która ani razu nawet nie wyjęła portfela tam, gdzie byliśmy, aż w końcu zaczęło mi to przeszkadzać i zwróciłem jej delikatnie uwagę, no bo przepraszam bardzo, dlaczego tylko ja mam płacić? Oczywiście nigdzie mnie nie zaprosiła i samo się rozpadło, po prostu przestaliśmy do siebie pisać, dzwonić. Jeszcze wcześniej poznałem 38-latkę, która po kilku tygodniach chciała się do mnie wprowadzić z nastoletnią córką, żeby nie płacić za wynajem. Rozumiem, że kobiety zwracają uwagę na to, żeby facet prezentował pewien poziom finansowy, ale niesamowicie irytuje mnie próba wykorzystywania i jeszcze obrażanie się i robienie ze mnie najgorszego, bo nie chcę dać się wykorzystać. Jestem tym wszystkim przerażony.
Przez pewien czas miałem z kasą tak krucho, że aby zaoszczędzić, przed udaniem się do kasy w sklepie obrywałem gałązki pomidorów albo liście przy kalafiorze, bo mniejsza waga = mniejsza cena.
Na szczęście już jest OK i od czasu do czasu szarpnę się nawet na awokado.
Bez wcześniejszego wydłubywania pestki ;)
Piszę to, bo właśnie siedzę w wannie i płaczę.
Pracuję dorywczo, studiuję, zajmuję się dwójką dzieci i domem. Mam też swoje pasje, w których się spełniam, ale zajmują mi one sporą część mojego „wolnego czasu”. Po drugim porodzie strasznie podupadłam na zdrowiu psychicznym. Poszłam do psychiatry – gdy zaczęłam opowiadać o swoim życiu, był w szoku. Po tych rozmowach coś przeskoczyło w mojej głowie i zaczęłam zauważać, że ja MUSZĘ wszystko ogarniać i jestem już tym zmęczona! Ale zacznę od początku.
Byłam wychowana na młodą dorosłą. Od dziecka musiałam radzić sobie ze wszystkim. Miałam dużo obowiązków domowych. Wcześnie wyprowadziłam się z domu, ale nie zmieniło to faktu, że musiałam wiecznie pomagać: rodzicom, dziadkom, teściom –zawsze ktoś coś chciał. Byłam wychowana w taki sposób, że tej pomocy nikomu nie odmawiałam. Ale to powodowało, że przychodził weekend, w domu bałagan, ja zmęczona, nie mam siły bawić się z dziećmi, bo ciągle gdzieś jeździłam, coś załatwiałam, komuś pomagałam. Jak trzeba było, to oni też mi pomogli, tylko ja jestem jedna, a ich kilkoro.
Problem jest głównie z rodzicami. Czasami zostawali ze starszym dzieckiem, ale teraz z młodszym już nie, bo nie mają siły. I OK, nie oczekuję jakichś wielkich pomocy, ale żeby wypomnieć mi, że oni się moimi dziećmi zajmują, a ja pomóc nie mogę, to już potrafią. Najgorsze były momenty, gdy zaczęłam pracować po 12-15 godzin dziennie w ciężkiej fizycznej pracy, a i tak trzeba było pomóc. Nie powiem, męża mam fajnego, zawsze jest dla mnie wsparciem. Ale gdy ja już nie dawałam rady psychicznie, on obrywał rykoszetem, bo wyładowywałam się na nim, przez co bardzo ucierpiały nasze relacje. Mój mąż też niezależnie ile pracował, był wplątywany w pomaganie, przez co często oboje byliśmy już na granicy.
A wiecie, co mnie dzisiaj złamało? Jeżdżę, pomagam, staram się. Ale i tak za mało! I dostałam dzisiaj telefon, że nie zrobiłam tego, co miałam zrobić wtedy, kiedy oni chcieli. Co z tego, że nie zdążyłam, bo miałam za dużo obowiązków. ZROBIŁAM to później, ale to się już nie liczy! Bo przecież miałam być wcześniej, a byłam dopiero wieczorem!
A wiecie, co boli najbardziej? Mam wrażenie, że co bym nie zrobiła, zawsze będzie źle, za mało, nie tak jak oni chcieli.
I teraz już wiem, że jestem ta zła i najgorsza. Wiem, że oczywiście wszyscy ich znajomi, ciotka i dziadkowie będą słyszeć opowieść, jaka to ja okropna. Bo ona prosiła, a ja jak zwykle nie zrobiłam...
Byłam świadkiem sytuacji, kiedy w kolejce do pediatry, zaraz po wejściu ojca z dzieckiem do gabinetu lekarza, stado mam zaczęło komentować, jaki to zaradny mężczyzna, że wychowuje sam syna, że dziecko zadbane, czyste, że świetnie sobie radzi itp. Strasznie mnie irytuje, że gloryfikuje się samotnych ojców i przedstawia się ich jako bohaterów, gdzie robią tylko to samo, co robi każda kobieta, a samotne mamy traktuje się dużo gorzej, a nawet są niekiedy piętnowane jako puszczalskie. To tyle i aż tyle.
Z zawodu jestem wizażystką i projektantką ubrań. Mam niewielką, lecz nieźle prosperującą firmę i własny apartament w centrum dużego miasta. Mam też grupę znajomych, z którymi spędzam czas, jestem wykształcona i ponoć atrakcyjna. Często się uśmiecham. Umiem też wykonać perfekcyjny makijaż – to dla mnie bardzo ważne, ponieważ każdego ranka maskuję przed lustrem ślady wielogodzinnego płaczu.
Od lat cierpię na bezsenność. Jeśli akurat uda mi się zasnąć bez komplikacji, budzę się po paru godzinach. I płaczę. Wstaję z łóżka i wczołguję się w kąt pokoju. Czasem chowam się pod biurko lub do szafy wnękowej. Kiwając się w tył i przód, zanoszę się rykiem, łzy przemakają mi całe ubranie. Czasem krzyczę z bezsilności. Dostaję czkawki, zagryzam róg poduszki, by się uspokoić – bezskutecznie. Biegnę do łazienki i wymiotuję ze stresu i wyczerpania. Sama głaszczę się po głowie, jak małe dziecko, tak długo, aż zmęczona znowu nie zasnę. Rano wstaję, biorę zimny prysznic i wykonuję makijaż. Ubrana i pachnąca idę do pracy. Z uśmiechem. Nikt nie ma pojęcia, jak spędziłam noc. Ja sama w ciągu dnia o tym nie myślę. Przypominają mi o tym tylko ciągle podrażnione oczy i lekkie, lecz bezustanne poczucie niepokoju i pustki. Dotychczas nie umiałam opisać i nazwać tego uczucia, które każe mi to robić. To taki przemożny głód ludzkiego dotyku i obecności, którego nie zaspokoił jeszcze żaden mężczyzna w moim życiu, chociaż byłam już w wielu związkach. To pustka, która boli fizycznie.
Jestem dorosłą kobietą, więc gdy dziś usłyszałam, co mi dolega, byłam bardzo zaskoczona. Choroba sieroca może przybierać różne formy.
Mój partner ma dziecko z poprzedniego związku. Powiedział mi o tym na samym początku naszej znajomości, co bardzo doceniam i cieszę się, że od początku był ze mną szczery. Poprosił też wtedy, żebym nikomu o tym na razie nie mówiła i on powie sam, gdy będzie gotowy. Przystałam na to bez problemu – też uważałam, że w tamtym momencie nie była to informacja niezbędna dla osób postronnych. Minęło kilka miesięcy, rok, potem drugi... Na ten moment jesteśmy razem już prawie 3 lata, a nadal nikt w moim otoczeniu nie wie, że on ma syna (podkreślam, że chodzi o moje otoczenie, bo jego rodzina oczywiście wie).
Nie chodzi mi o to, żeby nagle rozgłaszać to wszystkim wujkom, ciotkom, znajomym itd., ale uważam, że chociaż moja najbliższa rodzina, czyli rodzice i siostra, powinna o tym wiedzieć – mam z nimi bardzo dobre relacje i jakoś tak podświadomie czuję, że trochę ich okłamuję. Nie chcę być nie w porządku wobec niego i mówić im o tym bez jego wiedzy, natomiast w tym momencie nie czuję się też do końca w porządku wobec nich. Wydaje mi się, że jest to na tyle ważny element życia, że nie powinno się go trzymać w aż takiej tajemnicy. Nie wyobrażam sobie, że za jakiś czas np. weźmiemy ślub, a moi najbliżsi nadal nie będą świadomi, że mój mąż ma dziecko.
Poruszałam ten temat kilka razy w ciągu ostatniego roku. Poprosiłam, żeby to przemyślał, skoro oboje traktujemy tę relację poważnie. Starałam się wytłumaczyć sprawę w sposób, w jaki to opisałam powyżej, natomiast on nadal nie wykonał żadnego kroku w tym kierunku. Jego główne wytłumaczenie to: „No bo co oni sobie o mnie pomyślą...”.
Staram się go zrozumieć, bo wiem, że dla niego samego temat jest dość trudny. Z tego co wiem, jego syn urodził się w wyniku tzw. wpadki, gdy oboje byli bardzo młodzi – chociaż już po 20. roku życia, więc też nie jest to jakaś patologia. Z byłą partnerką mają teraz skomplikowane relacje, dodatkowo ona obecnie mieszka z dzieckiem za granicą i te kontakty są jednak mocno ograniczone. Mimo wszystko nie uważam, że jest to temat, który powinien być tak ukrywany. Życie też różnie się układa i któregoś razu może to wypłynąć w najmniej spodziewanym momencie, a wtedy na pewno nikt nie będzie się czuł komfortowo. Kilka razy przeszło mi przez myśl, żeby postawić mu jakieś ultimatum, podać konkretny termin, do kiedy ma sprawę „załatwić”, ale tak naprawdę też nie wydaje mi się to dobrym pomysłem, tylko może zaszkodzić naszej relacji. Ale tak jak jest obecnie, też uważam, że nie jest do końca w porządku.
Kilka lat temu wzięłam ślub. Jestem tak głupia, że biorąc ten ślub, już wtedy czułam, że to nie jest to, czego chcę.
Minęło kilka lat, a ja jestem nieszczęśliwa. Mamy dom, spłacamy za niego kredyt. Mąż już naciska na dzieci, a ja? Jestem w potrzasku. Nie chcę dzieci, gdyż wiem, że wtedy już nigdy się od niego nie uwolnię. Nie jest złym mężem, mimo to irytuje mnie niesamowicie. Jest dobrym człowiekiem. Myślę, że mnie kocha. A ja nie jestem w stanie odwdzięczyć się tym samym.
Kobieta krzywdzona, wiadomo, że powinna jak najszybciej uciekać od męża. Jest na to społeczne przyzwolenie. A co z kobietą, która ma męża i wegetuje każdego dnia? Praca, dom, praca, dom. Nie mamy wspólnych pasji, zainteresowań, nie mamy o czym rozmawiać, nudzimy się ze sobą. Czuję, jak życie przecieka mi przez palce. Boję się rozwodu, boję się odejść, boję się, co stanie się z kredytem, boję się, że mąż sobie nie poradzi psychicznie. Boję się, że ja nie poradzę sobie w życiu.
Pewnie usłyszę, że się nudzę i wymyślam. Ale ja naprawdę każdego dnia wstaję bez chęci do życia, bez jakiegokolwiek optymizmu, bo wiem, że lepiej nie będzie.
Dodaj anonimowe wyznanie