Mam 17 lat i kilka dni temu, podczas ulewnego deszczu, dowiedziałam się od zdziwionej koleżanki, że „scebra” wcale nie jest podobnym do zebry zwierzęciem, które charakteryzuje się tym, że dużo sika.
Czymże byłby świat bez ojców-śmieszków?
Od kilku lat mieszkam ze swoją narzeczoną. Oboje pracujemy. Ja rozkręcam swój biznes, a ona pracuje na etacie. Żyje nam się coraz lepiej i serio nie ma co narzekać. Planujemy ślub, budowę domu i takie tam. Od czasu jak mieszkamy razem, oczywiście prowadzimy wspólny budżet, bo i tak „mieszkamy pod jednym dachem i jemy z jednego garnka”. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie TEŚCIOWA (w sumie to jeszcze nie, bo ślubu nie mamy, ale w ten sposób uprościmy nazewnictwo).
Teściowa pracuje za granicą, ma się dobrze, obrotna kobieta itp. Do tej swojej pracy prowadzi w naszym mieście interes — sklep, w którym ma pracownika i można by pomyśleć, że samo się „jakoś kręci”. Owszem, trzeba tego doglądać, ale... właśnie. Jest problem, bo jej nie ma na miejscu i nieustannie prosi swoją córkę (a moją lubą) o pomoc. Pomoc w stylu trzeba podjechać zrobić to i tamto, przypilnować tego i tamtego. I tak kilka razy w tygodniu. Sama nie zawsze na weekend przyjeżdża do domu, „bo nie ma po co” albo „bo się nie opłaca”. Ostatecznie większość pracy przy tym biznesie jest na głowie mojej ukochanej, która ma swoje rzeczy na głowie, swoje życie, pracę, studia itp. Sprawa zabrnęła daleko do tego stopnia, że teściowa potrafi robić wyrzuty, że córka odmawia „pomocy”, bo ma swoje sprawy. Wszystko byłoby OK, gdyby nie fakt, że to trwa jakieś... ponad 2 lata.
Pomijam całkowicie kwestię, że taka stała „pomoc” obciąża nasz budżet dojazdami, kosztami paliwa itp. po to, aby teściowa miała z tego interes, a co za tym idzie, zarabiała na tym pieniądze. Bardziej kieruję się dobrem mojej ukochanej, która traci czas i energię dla biznesu swojej mamy.
Pytanie do was. Czy to jeszcze pomoc, czy już praca? Moim zdaniem praca, ale w tej kwestii nikt mnie nie słucha ;)
Historia z czasów mego dzieciństwa.
Pewnego razu wraz z rodziną postanowiliśmy wyjechać nad jezioro. Po kilkudziesięciu minutach jazdy i zabawy ze starszą kuzynką znudziło mi się, więc postanowiłem poobserwować, co dzieje się za szybą. Pech chciał, że właśnie w tym momencie na drogę wybiegł czarny kot. Tata nie dostał praktycznie czasu na rekcję, tak więc kocisko wylądowało pod kołami. Jako że chcąc nie chcąc byłem obserwatorem tego przykrego zjawiska, rodzice obejrzeli się na mnie, spodziewając się, że za chwilkę się rozpłaczę z powodu biednego zwierzątka. Wielkie musiało być ich zdziwienie, gdy ich syn z uśmiechem na twarzy oznajmił: „Ufff, całe szczęście, że go przejechaliśmy, bo mógł przebiec nam przez drogę i przynieść pecha”.
Kłamię, odkąd pamiętam. Kłamię każdemu i na każdy temat. Wyjechałem na studia do innego miasta. Gdyby kiedykolwiek moi znajomi z miasta rodzinnego spotkali się ze znajomymi ze studiów, to mówiliby o dwóch kompletnie różnych osobach. Jedni wiedzą, że nigdy nie byłem w dłuższym związku niż rok, drudzy myślą, że byłem kiedyś zaręczony. Ci pierwsi myślą, że na studiach jestem niemalże najlepszy na roku, drudzy wiedzą, że prawdopodobnie nie zaliczę tego semestru. Moi rodzice myślą, że jestem abstynentem, znajomi wiedzą, ile razy byłem na wytrzeźwiałce. Z kolei rodzice wiedzą, że mamy bardzo dobre relacje, a znajomi myślą, że ich nienawidzę. Ile razy kłamałem wszystkim o złym stanie zdrowia i udawałem na tyle, że nawet lekarze wierzyli, to nie jestem w stanie zliczyć, a tymczasem nie pamiętam kiedy ostatnio byłem przeziębiony.
Nawet na proste pytania typu „co dziś robiłeś?” nie potrafię odpowiedzieć prawdziwie.
Często się gubię w tych swoich historiach i sam zapominam, jak było naprawdę.
Od dwóch lat widzę, że mam naprawdę wielki problem, ale nie potrafię przestać. Najgorsze jest to, że się zakochałem w mojej przyjaciółce i nawet prawdopodobnie mam u niej sporą szansę, ale chciałbym jej powiedzieć prawdę, a wiem, że ona mnie znienawidzi, bo brzydzi się nawet najmniejszym fałszem. Zatem brnę dalej, nikt nic o mnie tak naprawdę nie wie, ja mam coraz większego doła, przyznać się nie przyznam do przeszłych kłamstw, staram się powstrzymać przed tworzeniem nowych, ale nie potrafię, a do psychologa nie pójdę, bo będzie mi kazał wszystko sprostować i stracę tych wszystkich, na których mi zależy.
Jako że w Polsce trzeba kombinować na każdym kroku, to sam musiałem ostatnio posunąć się do pewnego fortelu... Mój tato jest pełnym werwy 62-latkiem. Ma mnóstwo pomysłów na minutę i często to skutkuje różnymi urazami. Niestety.
Pech chciał, że w pewne święto uznał, że nie będzie leżał bezczynnie na kanapie i posprząta kantorek z narzędziami ogrodowymi. Wcale mnie to nie zdziwiło.
Jak później się okazało, tatko się wypierniczył, potykając o jakieś grabie czy też inną łopatę. Upadł, nadgarstek spuchł, no złamany albo wybity. Lecimy na SOR, bo staruszek już blady jak ściana i z bólu ledwo stoi. Na SOR przyjęcie i czekamy. Godzina. Druga... Staruszek ledwo zipie. Idę do pielęgniarki — nie ma lekarza, trzeba czekać. Myślę sobie — oj nie. Biorę staruszka. Jedziemy do miasta obok (25 min autem), wysiadamy na rynku. Przechodzimy kawałek i sadzam tatę na ławce, dzwonię na 112. „Starszy pan zasłabł, upadł, skarży się na bóle w klatce piersiowej, jest blady, boli go też głowa i ręka”. Przyjechała karetka, zabrali. Zrobili EKG, tomografię, RTG ręki, badania krwi, położyli na oddziale, a to wszystko w około godzinę.
Czy to etyczne? Nie. Czy mam to w dupie? Tak. Tata uczciwie pracował całe życie, wszystko legalnie, żadnej lewizny. Ja mam swoją firmę, składki zdrowotnej płacę niemało, a nigdy z tego nie korzystam, bo chodzę prywatnie. Jeśli system ma nas w dupie, to reguły systemu też mam w dupie.
Tata ma się dobrze, wyszedł po kilku godzinach. Nadgarstek złamany, nastawiony i zagipsowany, więc na jakiś czas koniec dziwnych zajęć w ramach „ja na dupie siedział nie będę”.
Zacząłem chodzić na siłownię. Żaden ze mnie paker czy szczypior, jestem gdzieś pośrodku. Jednak gdy widzę tych napompowanych gości, to trochę łapie mnie gul w gardle, że na sprzęcie robią całe serie z maksymalnym obciążeniem i przychodzi im to z łatwością.
Dlatego też, gdy kończę sam ćwiczyć na danej maszynie, to zanim zejdę, zmieniam obciążenie na o kilka stopni cięższe, żeby osoba, która po mnie usiądzie, pomyślała, że faktycznie ćwiczyłem z takim ciężarem.
Parę lat temu dostałam się na studia i musiałam wyprowadzić do innego miasta. Rodzice pojechali mnie „zainstalować” i kupić pralkę. W wynajmowanym przeze mnie i koleżankę mieszkaniu była tylko stara Frania, więc umówiłyśmy się, że pralkę kupię ja, a ona coś tam innego, żeby potem nie było problemu przy podziale. Przyjechaliśmy, córunia zainstalowana, pralka kupiona — ale dostawa następnego dnia, a jeszcze panowie dostawcy mogą zabrać poprzednią pralkę z mieszkania, jeśli klient sobie życzy. Pożegnałam się z rodzicami, podziękowałam, pojechali. Następnego dnia dzwonek do drzwi, panowie przyjechali z pralką. Weszli, wstawili, i jeden pyta: „A stara jest?”.
Na co ja rezolutnie odpowiedziałam: „Mamy nie ma w domu”.
Miałam trudną relację z moją mamą. Z domu rodzinnego wyszłam z zerowym poczuciem własnej wartości. Całe dzieciństwo słuchałam, jaka jestem beznadziejna i do niczego się nie nadaję. Że jeśli nie będę idealna, to będę nikim. Każdy najmniejszy błąd miał daleko idące konsekwencje. Miałam dłuższy epizod depresyjny, całe szczęście dzięki własnej zawziętości i pomocy znajomych udało mi się opuścić rodzinny dom dosyć wcześnie. Wtedy zaczęłam uczyć się tego, że mogę lubić siebie, że nie muszę być wiecznie idealna, że mimo tego można mnie lubić. Ułożyłam sobie życie, w pewnym momencie opłakałam żałobę po mamie – jeszcze za jej życia, kiedy po raz kolejny udowodniła mi, że nie mogę z jej strony liczyć na wsparcie czy dobre słowo. Mama, której chciałam, po prostu dla mnie umarła. Porzuciłam dziecięcą naiwność, że ona się zmieni.
Wszystko w moim życiu jest okej, tylko że jestem w ciąży. Od początku z mężem nastawialiśmy się na chłopca, tymczasem okazało się, że będzie to dziewczynka i jestem przerażona. Nie mam zielonego pojęcia, jak być dobrą matką dla dziewczynki. Boję się, że będę zbyt surowa albo wręcz przeciwnie, przesadnie pobłażliwa. Boję się, aby nie pójść w kroki mojej matki. Czuję, że będzie to najtrudniejsza rzecz w moim życiu, że sama powinnam teraz maksymalnie ogarnąć siebie, aby raczej dawać przykład samą sobą, że muszę się teraz milion razy bardziej pilnować, bo inaczej nie będę idealna... I tu widzę błędne koło, bo wracam do tego, co było — czyli muszę być idealna. Nie wiem, od czego zacząć.
Pewnie w przeciwieństwie do większości z was uwielbiałem, kiedy rodzice się kłócili. Spali wtedy osobno i nie musiałem wtedy wysłuchiwać codziennych, niedających mi spać nocnych dźwięków wydobywających się z ich sypialni...
Jak dobrze, że nie mam dzieci... A nie, mam partnera, który zachowuje się jak dziecko.
To prawda, że nie ma ideałów... chociaż kiedyś myślałam, że mój partner taki jest. Przystojny, inteligentny, zabawny, ale... No właśnie, zawsze jest jakieś „ale”. W moim przypadku tym „ale” jest brak dystansu do siebie. Mój partner o wszystko się obraża, wszystko bierze do siebie na poważnie, nic nie można mu powiedzieć, bo od razu jest foch i milczenie przez parę dni.
Okazuje się, że mężczyźni też mają fochy, i to chyba nawet gorsze od kobiet.
Dodaj anonimowe wyznanie