Mam 34 lata, żonę oraz kochane dzieciaki. Przez całe moje dorosłe życie uważałem, że alkohol jest moim nierozłącznym atrybutem. Nie było dnia, abym po niego nie sięgał. Głównie piłem piwo, lecz nigdy nie kończyło się na jednym. Później 4-pak, następnie 8-pak i więcej, i tak dzień w dzień. Jak brakowało piwa, to w grę już wchodziła wódka, drinki.
Trafiłem tu kiedyś na post pewnego członka, który opisywał swoją sytuację związaną ze swoim uzależnieniem alkoholowym. Czytałem go jak mantrę każdego dnia. Jak bardzo ja mu wtedy zazdrościłem, że się mu udało... Myślałem, czy ja kiedyś będę miał na tyle wewnętrznej siły i odwagi, aby pokonać głód alkoholowy, aby nie sięgnąć po alkohol, aby następnego dnia obudzić się trzeźwym, aby moje dziecko nie widziało mnie pijącego, aby spojrzeć w lustro i być z siebie chociaż troszkę dumnym, że zrobiłem malutki krok do lepszego jutra, do trzeźwego jutra.
Dzisiaj mija 10 miesięcy, odkąd jestem trzeźwy. Starsze dziecko „odzyskało” ojca. Poświęcam mu więcej czasu na zabawę, spacerki, spędzanie wspólnego czasu. Młodsza urodziła się, jak już nie piłem, więc nie widziała nigdy ojca z alkoholem, z czego jestem cholernie dumny. Bardzo żałuję czasu straconego przy starszym dziecku, że zamiast wspólnie go spędzać, wybierałem alkohol.
Myślałem, że nie ma dla mnie nadziei, że już nie wyjdę z tego gówna. Panowie, walczcie o to, co w życiu ważne. Nie poddawajcie się. Zawsze tli się iskierka nadziei. Ja swoją szansę wykorzystałem. Teraz po czasie uważam, że życie w trzeźwości jest dużo piękniejsze. Świat bez alkoholu jest jeszcze piękniejszy. Dziękuję wszystkim, których posty i komentarze pod nimi motywowały mnie do własnej walki z uzależnieniem. 💪Pozdrawiam
Mam taki patent na uniknięcie kłótni z małżonką. Jak tylko zaczyna się wkurzać, od razu zaczynam zmywać naczynia.
Zawsze działa :D
Mam 28 lat, jestem z dziewczyną już ponad 4 lata. Jak w każdym związku, rozmawiamy o dzieciach w przyszłości, ale ja nie umiem się do dzieci przekonać. Jak słyszę płacz dziecka, to jestem strasznie poirytowany. Moja dziewczyna mówi, że mi przejdzie, ale ja tego nie czuję. Boję się być za kogoś odpowiedzialny, boję się, że będę złym ojcem lub nie dam rady i nie do końca dam radę kochać to dziecko. Kolejnym bardzo ważnym powodem jest to, że dziecko to pewne ograniczenia do końca życia, a ja nie jestem na to gotowy. Ona naciska, a ja boję się, że jak jej to wyznam, to się rozstaniemy.
Mój ojciec z matką przeszli na jakiś nowy poziom rycia mi głowy. Od jakichś 5 lat jestem notorycznie włączana w ich kłótnie. Ograniczyłam kontakt do minimum, jeżdżę do nich raz w miesiącu na jedną nockę, a i to ich nie powstrzymuje przed bombardowaniem mnie złymi emocjami. Jeden na drugiego nadaje, a jak się zwróci uwagę, że może tata coś robi źle albo mama mogłaby lepiej się komunikować, to bronią siebie nawzajem i naskakują na mnie. Już im dawno powiedziałam, że ich konflikty to ich sprawa i mnie nie obchodzą. Ostatnio jednak mój ojciec przeszedł samego siebie.
Niedawno miałam z nim spięcie w SMS-ach, bo napisałam mu życzenia imieninowe, a on odpisał, że po co piszę, przecież się nim nie interesuję. Od słowa do słowa pokłóciliśmy się o to, że jest leniwy, nic nie robi, że nawet na ślub mi nie pomógł deski przyciąć i musiałam czekać dwa tygodnie, aż narzeczony wróci z delegacji. Mniejsza o to. Dwa tygodnie później pojechałam do nich i od progu awantura, ciężka atmosfera. Potem wieczorem ojciec się napił ze swoim bratem i zaczął ryczeć, że on nie chce żyć, że jemu może i by się chciało, jakby miał wnuki (mam dopiero 24 lata, w tym roku biorę ślub), że on się powiesi itp.
Z początku to mną wstrząsnęło i się poryczałam. Błagałam tego starego pierdołę, żeby tego nie robił. Mama była niewzruszona. W końcu, po 3h rozmów, zgodził się na wizytę u psychologa. Poszłam spać, a raczej ryczeć w łóżku i z dołu słyszałam, jak chrapie. Nazajutrz pytam, czy pamięta, co mówił. Potwierdził, po czym powiedział, że on to sobie tak tylko gadał i mam mu dać spokój. Kiedy wkurzona zaczęłam się pakować, bo mam dosyć takiej atmosfery i szantażu emocjonalnego z ich strony, znowu zaczął grozić, że się zabije, bo on nie ma wnuków i jedyna jego radość w życiu to wędkarstwo. Nie rodzina czy przyjaciele, tylko ryby, co skutecznie udowodnił, pakując się i jadąc nad wodę. Dodatkowo był wielce zdziwiony, czemu ja się denerwuję.
Już mnie to wykańcza psychicznie. Mieszkam 70 km dalej i w dni robocze mam względny spokój, a potem zaczynają się telefony i płacz, że czemu nie przyjeżdżam, nie dbam o starych rodziców itp., na dodatek jestem jedynaczką, więc nawet nie mogę na nikogo zwalić odpowiedzialności. Obydwoje ryją mi głowę strasznie. Mam takie traumy już, że nie mogę spać w nocy, jednak urwanie kontaktu nie wchodzi w grę. Wielokrotnie próbowałam, zawsze potem były groźby samobójstwa, płacz przez telefon albo nawet przyjazd do mnie do mieszkania z awanturą. Narzeczony zachęca mnie do wyprowadzki, szybkiego ślubu bez rodziny i życia na nowo i mocno się nad tym zastanawiam, ale no... To jednak rodzice. Kocham ich pomimo wszystko, choć wiem, że nie powinnam.
Mój mąż nagle wczoraj zapytał: „Chcesz rozwodu?”.
Spojrzałam na niego zdziwiona, bo co prawda ostatnio mieliśmy kilka spięć, ale nic wielkiego, więc odpowiedziałam, że nie.
Wtedy usłyszałam: „Ale ja chcę...”.
I w tym momencie pękło mi serce... Tak bardzo, że nawet płakać nie potrafię.
To uczucie, kiedy twój facet zrywa się w nocy oburzony i wyrzuca psa z pokoju, bo ten puścił tak głośnego bąka, że aż go obudził.
Nigdy nie przyznam się do tego, że to byłam ja...
Dlaczego ludzie na siłę chcą poukładać mi życie? Chciałabym Wam opowiedzieć historię o głupocie ludzkiej.
Jestem zwyczajną, młodą kobietą. Mam 21 lat, cudownego męża i najcudowniejszego (dla mnie rzecz jasna) syna. Syn urodził się (co ważne) 5 miesięcy po ślubie. Był planowany, starania zaczęliśmy jeszcze przed ślubem ze względu na małe szanse na potomka z mojej strony, jednak mieliśmy już ustaloną datę w urzędzie. Nie chcieliśmy hucznego wesela, jedynie malutkie przyjęcie dla najbliższych (max. 15 osób), co dla niektórych jest równoznaczne z tym, że była wpadka, a my zginiemy marnie. Zdecydowana większość ludzi wie, że zmarnowałam sobie życie, bo na 100% będę chciała jeszcze poszaleć na dyskotekach (wtf?! nie znoszę dyskotek), a mąż mi zabroni. Dom? Jaki dom, on nie może mieć dobrej pracy i was nie stać! Ma dobrą pracę? Pewnie ktoś mu załatwił! Nowe auto?? Po co wam to! Widzieliśmy za 1000 zł, Niemiec płakał, jak sprzedawał, rocznik 1990, no nówka sztuka! Ty do pracy, jak mały będzie miał 2 lata? W domu siedzieć, rodzeństwo małemu zafundować, zająć się domem! Te karierowiczki...
Hitem było to, jak pół rodziny obraziło się na mnie, że do naszego mieszkania (jeszcze wynajmujemy, chcemy spokojnie uzbierać na część domu i resztę na kredyt) nie zaprosimy połowy rodziny na wakacje, przecież mamy gdzie przenocować i nas stać (dwa pokoje, pracuje tylko mąż, a cenimy sobie nasz spokój), bo mieszkamy za granicą!
Do tego opowiadania skłoniły mnie wczorajsze wydarzenia. Zadzwonił jeden ze znajomych i poprosił o pożyczkę na samochód, blisko 6000 zł, bo my na 100% mamy taką kwotę na teraz, a on byle czym nie będzie jeździł, bo wstyd. Ten sam, który wtórował złotym myślom opisanym wyżej...
Pomagamy znajomym, rodzinie tyle, ile możemy. Chcemy wziąć kredyt, kupić dom, wziąć auto na raty, jak tylko wrócę do pracy; jednak większości się w głowie poprzewracało i myślą, że mamy kokosy i mamy dawać im kasę bo tak, bo skoro my mamy na normalne życie, a nie biedowanie, to im się należy. Nie mamy 6000 zł do pożyczenia ot tak, tym bardziej komuś, kto jest taki wobec nas.
Btw. narzekającym na ciężkie życie w Polsce oferowaliśmy pomoc w znalezieniu tu pracy, nawet zamieszkanie u nas na jakiś czas za symboliczne pieniądze. Nie chcieli, bo to za daleko od rodziny, bo wiecznie coś im nie pasuje. Spośród około 10 takich propozycji zero osób wyraziło jakąkolwiek chęć ich przemyślenia.
Narzekać jest komu, robić – niekoniecznie.
Jak byłam mała i rodzice na mnie nawrzeszczeli, to zaczynałam płakać; wtedy darli się na mnie, że mam przestać, bo oni dopiero dadzą mi ku temu powód. Wówczas ja zaczynałam ryczeć jeszcze bardziej, napędzana strachem przed tym, co się stanie, jeśli nie przestanę, i frustracją z tego powodu, że nie umiem wykonać ich polecenia. Uciekałam potem do toalety i tam powoli się uspokajałam albo wstrzymywałam tak długo oddech, aż nie skończyłam płakać.
Dziś odkryłam, że jakby „skończyły mi się łzy” – nie jestem w stanie już płakać.
Na studiach miałam chłopaka. Inteligentny, świetnie się uczył, zabawny, uroczy. Do tego miał lekko kręcone, blond włosy i niebieskie oczy. No cherubinek prawie, wcielenie łagodności i spokoju. Wszyscy go lubili. Ideał.
Odeszłam od niego, kiedy mnie drugi raz uderzył. Czemu go nie zostawiłam, kiedy zrobił to po raz pierwszy? Byłam młoda, głupia, naiwna i, szczerze mówiąc, w szoku. Zupełnie się tego po nim nie spodziewałam, aż nie mogłam uwierzyć, że to się w ogóle wydarzyło. Na szczęście mi przypomniał, kiedy zrobił to drugi raz. Dobrze, że miałam możliwość odejść.
Od tamtej pory minęło kilka lat. Ostatnio widziałam go w markecie spożywczym. Stał na środku alejki i darł się na jakąś dziewczynę (to najprawdopodobniej była jego dziewczyna, bo tak to wyglądało). Ona miała spuszczony wzrok i nic nie mówiła. Ludzie omijali ich szerokim łukiem i nie reagowali. Nie szarpał jej ani nic, więc może nie chcieli się wtrącać. Ja stałam za regałem i mnie jakby sparaliżowało. Sam ton jego głosu. Wystraszyłam się potwornie i też nie zareagowałam na to, co on robił. Po prostu szybko uciekłam, zanim mógł mnie zobaczyć.
Trochę mi wstyd, że nic nie zrobiłam, ale z drugiej strony co miałam zrobić? Powiedzieć mu, że tak nie wolno? Bałam się. A jeszcze bardziej przeraziło mnie to, jaki on nadal ma na mnie wpływ. Naprawdę wystarczył tylko jego głos, żebym zamarła. A myślałam, że zostawiłam to już wszystko za sobą. Zapomniałam i nic mi nie jest. No chyba jednak nie do końca. Pewnie nie pomógł fakt, że nigdy nikomu nie powiedziałam, dlaczego się z nim rozstałam. Wstyd mi było. Sądziłam też, że nikt mi i tak nie uwierzy, bo wszyscy go uwielbiali i bardzo się dziwili, jak mogłam go zostawić. Wstyd mi też, że nigdy nie doniosłam na niego na policję, ale tłumaczyłam sobie, że tylko mnie uderzył. To za mało, żeby iść na policję, przecież mnie nie skatował. No i powtarzam – wstyd mi było. Udawałam więc, że nic wielkiego się nie stało. Teraz widzę, że to był błąd, a on nie poniósł żadnej kary i się nie zmienił. Mam jednak nadzieję, że tej dziewczyny nie bije. Tyle że pewnie zaklinam rzeczywistość.
Przez długi okres w swoim życiu myślałem, że czerwone przyciski „stop” w autobusach działają identycznie jak hamulec awaryjny w wagonie pociągu. Wystrzegałem się ich jak ognia, wierząc, że gdybym go nacisnął, przyszedłby autobusowy konduktor i kazał płacić sobie pieniążki za nadużycie.
Dodaj anonimowe wyznanie
Jesteś bohaterem i super-tatą. Tak trzymaj!
Gratulacje i powonienia w dalszej drodze!