Moja klasa z jakiegoś powodu mnie nie znosi. Kompletnie tego nie rozumiem, ale zachowują się jakbym była co najmniej trędowata, nikt się ze mną nie wita, gdy na początku jeszcze podchodziłam i się witałam, to zostawałam olewana, jak przezroczysta masa. Może i nie byłoby to nic szczególnego, ale najbardziej zaskakuje mnie fakt, że wynika to z niczego. Jestem spokojnym człowiekiem, raczej uczę się dobrze, zawsze chętnie komuś pomogę, od prostego wytłumaczenia zadania do głębokich rozmów egzystencjalnych, stawiam innych ludzi ponad siebie, byle im pomóc i by poczuli się lepiej. Gdy ktoś napisze, że nie wie, co zrobić w jakiejś sytuacji i jest mu smutno, to od razu może liczyć na moje pocieszenie, dobrą radę, ramię do wypłakania i jakieś drobne upominki, byleby tylko poprawić tej osobie humor. Jestem w liceum, ostatni rok, a czuję się, jakbym znowu cofnęła się do czasów szkoły podstawowej, w której nie miałam życia, byłam gnębiona i poniżana. Myślałam, że jak pójdę do szkoły, średniej to spotkam fajnych ludzi, na których będę mogła polegać, z którymi będę mogła chociaż wymienić głupie zdania o pogodzie. Jeszcze w 1 i 2 klasie było w porządku, normalnie miałam z kim porozmawiać, ale od 3 zaczął się mój cichy koszmar, od momentu, w którym dowiedziałam się, że moja mama ciężko zachorowała i musiałam się nią opiekować, często będąc zmuszoną do zrezygnowania z lekcji.
Staram się robić dobrą minę do złej gry, ale mimo wszystko i tak przybija mnie to, że mimo iż nic im nie zrobiłam, to wszyscy się nagle ode mnie odwrócili. Moja rzekoma „przyjaciółka” odwróciła się ode mnie i wygadała wszystkie moje tajemnice, które powiedziałam jej w zaufaniu, do innych.
Wszyscy są ze sobą zintegrowani, a ja zawsze jestem sama, czy to na lekcji, czy na przerwie. Niejednokrotnie widziałam wytykanie palcami i ciche śmiechy za plecami.
Ludzie unikają osób, które są w trudnej sytuacji albo przeżyły coś ciężkiego, bo nie wiedzą jak się zachować. To przykre, ale tak jest.
Druga rzecz: nie bądź aż taka do rany przyłóż. Żadnych prezencików na poprawę humoru, nie musisz się rzucać i kogoś ratować jak tylko ktoś do Ciebie napisze. W ten sposób się zachowując ludzie Cię będą wykorzystywać dawąć Ci nic wiedząc, że jak tylko napiszą to Ty przylecisz jak na skrzydłach ich ratować. Po prostu wykorzystują taką postawę.
Miałam 8lat i byłam na komunii mojego kuzyna. Była tam oczywiście całą nasza rodzina, w tym młodszy brat komunisty. Jako że byłam zafascynowana dziećmi (on lat 2/3- dalej korzystał z pieluchy) to z chęcią się z nim bawiłam. Był mały i dostawał milon słodyczy którymi zawsze chętnie się dzielił.
W pewnym momencie przyszedł do mnie usmarowany na brązowo. Podał mi rękę, a ja ją polizałam. Pomyślałam że częstuje mnie czekoladą która mu się roztopiła. Okazało się że nie jest to czekolada. Tak. Zjadłam gówno. Nikt oprócz mnie i tego kuzyna- który raczej tego nie pamiętam, o tym nie wie.
Jestem tzw. "middle child", nienawidze mojej "rodziny". Nienawidze spędzać z nimi czasu. Moja starsza siostra (już dorosła) za dzieciaka była zabierana na różne festyny, jakieś zabawy itp. Moja młodsza siostra również...a ja? Nigdy. Zawsze mnie zabierała chrzestna. Z ciociami i wujkami lubie spędzać czas, ale z "rodzicami" nienawidze, nie moge wręcz tego znieść. Nigdy mnie nie bili, miałam co jeść, gdzie sie myć, gdzie spać...lecz jednak bolało mnie to gdy nigdy mnie nie zauważali, a jak zauważali to w sytuacjach, gdy nagle coś potrzebowali. W dość młodym wieku zostałam...kurą domową z dzieckiem, pomimo że jestem dziewicą i nigdy nie miałam chłopaka..? Chodzi o to, ze DOSŁOWNIE wszystko robiłam w domu (pranie, sprzątanie, gotowanie, opiekowanie sie młodszą siostrą ponieważ "rodzicom" sie nie chciało). W wieku 16 lat chodziłam do szkoły, praktyki. Dużo nauki, na praktykach też dużo robiłam. Zmęczona wracałam do domu, lecz musiałam posprzątac itp, ponieważ kto inny to zrobi? Moi rodzice nic o mnie nie wiedzą, kompletnie nic. Nie wiedzą że w dość młodym wieku chciałam.."usunąć się z egzystencji" za pomocą mojej fioletowej skakanki, w 7 klasie na klamce, potem tanimi, śmierdzącymi lekami ziołowymi na uspokojenie. Nie wiedzą, że w 4 klasie podstawówki zostałam zm*lestowana przez pewną osobe z dalszej rodziny. Wiem, inni mają gorzej. Nigdy w życiu nie żaliłam sie mamie..była próba, ale skończyła sie tym, że mnie zwyzywała od psów i zmieszała z błotem. Będe szczera, jestem najbardziej mądrą i rozsądną osobą z rodziny. Moi rodzice nie potrafią do końca ortografii oraz mają problem z czytaniem, i są dość niezbyt mądrzy w sprawach codziennych. Mieli kompletnie gdzieś, że jeździłam na liczne konkursy z języka angielskiego, że dostałam srebrny list od szkoły, że dostawałam liczne nagrody za dobre wyniki w nauce. W wieku 17 lat byłam o wiele bardziej samodzielna niż moja dorosła siostra i "ojciec".
To, co piszesz, jest straszne i przykre. Nie każdy nadaje się na rodzica. Czasem otoczenie próbuje podciąć skrzydła, bo nie chce, żeby ktoś z rodziny osiągnął więcej niż oni - wtedy byłoby widać, że nie mają sukcesów. Ty idź swoją drogą i znaj swoją wartość. Doceń sama siebie. Ja nie mam rodzeństwa, ale ojciec mnie dołował i obrażał. Moją mamę i swoich rodziców też. Gdy miałam 20 lat, po raz kolejny powiedział do mnie: "Do niczego się nie nadajesz". A ja na to: "Mam w d*** twoją opinię. Ja swoją wartość znam". Zdziwił się i zaśmiał, jak zawsze, gdy ktoś go zagiął i nie miał już nic do powiedzenia. Niektórzy zostaną docenieni dopiero przez obcych, dlatego lepiej znaleźć sobie lepsze towarzystwo. Pamiętaj też, że samobójstwo nie jest wyjściem i proszę Cię, nie rób tego. Masz przed sobą życie. Możesz kiedyś odciąć się od toksyków, nawet całkowicie. Posłuchaj filmików na YouTube Alexa Barszczewskiego, na temat toksycznych relacji, także w rodzinie. Szkoda by było Twojego młodego i cennego życia, żeby tracić je przez nich i sobie nie pożyć. "Jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie", jeśli to sobie wywalczysz i pozwolisz.
Naprawdę nie rozumiem, czemu dużo ludzi chce mieć szybki metabolizm, to wcale nie powinno być czyimś marzeniem. Wypowiem się jako osoba z tym przeklętym metabolizmem.
Mam 16 lat, od dziecka bardzo mało piję i jem. Lubię jedzenie, ale nie lubię jeść. Mam bardzo niski apetyt. Wystarczy, że w jedzeniu jest jeden, malutki śliski lub twardy kawałeczek i już dostaję odruchów wymiotnych i nie chcę jeść dalej. To jest koszmar. Chcę jeść jak najwięcej jedzenia, ale mam też bardzo wybiórczy apetyt i jem tylko określone rzeczy. Nie jestem wegetarianką ani weganką, a jedzenie mięsa jest dla mnie ciężkie, choć bardzo chciałabym spróbować właśnie jakiegoś mięsnego dania. W dzieciństwie przeżywałam koszmar. Nie pamiętam, ile miałam lat, ale ciężko mi było osiągnąć 30 kg. Byłam chudziutka jak patyk, cud, że nigdy nie trafiłam do szpitala. Jak miałam 12 lat, wykryli u mnie OGROMNY niedobór witaminy D. Bardzo źle, co nie? Na razie mam BMI w normie, ale jestem o krok od niedowagi. Jedyne, czym się tu mogę pochwalić, to chyba to, że jem dziwne kombinacje jedzenia – ryż z cukrem to bóstwo.
To tyle. Nic mnie aż tak bardzo nie wkurza, niż ludzie gloryfikujący szybki metabolizm. Tu nie ma czym się chwalić.
A co niby Twoja sytuacja ma wspólnego z szybkim metabolizmem? Ja mam szybki metabolizm, bo potrafię się zjeść pół pizzy 50cm naraz jak mnie najdzie ochota, żywić się przez dłuższy czas fast foodami i innymi niezdrowym jedzeniem i ogólnie jeść tyle, że wszyscy się dziwią gdzie ja to mieszczę, a BMI jak ostatni raz sprawdziłam, to byłam "wychudzona" na granicy "wygłodzenia". Mój mąż jak mi dotrzymywał tempa w jedzeniu, przytył 15 kg w kilka miesięcy. Ty po prostu mało jesz, piszesz to wprost.
Właśnie poszłam do nowej szkoły - liceum. Przez rodo w mojej szkole nie miałam możliwości poznania wcześniej mojej klasy, w skutek czego, teraz nikogo nie znam. Dziś siedziałam tam aby przetrwać. Niby usiadłam z jedną dziewczyną ale boję się, że nie będzie już mnie chciała i mnie zostawi, a ja zostanę sama. Czy to normalne? Kiedy wy poznaliście swoją klasę bliżej? Ja mam wrażenie, że każda próba napisania do kogoś kończy się jednorazową rozmową z jedynie moim zaangażowaniem..
To przychodzi stopniowo a z niektórymi nigdy. Chyba nie ma obowiązku poznawania bliżej kolegów z klasy. Szczególnie w renomowanych liceach może trafić się klasa która nie jest zainteresowana imprezami i znajomościami a wyłącznie nauką i dalszą karierą.
Od 11 lat jestem w szczęśliwym (chyba) związku. Przynajmniej mi się tak wydawało... Wczoraj, leżąc wieczorem w łóżku z partnerem, przytuliłam się do niego i powiedziałam, że moim marzeniem na urodziny nie jest prezent materialny, lecz czas – spędzenie całego urodzinowego dnia w łóżku tylko z nim. Chłopak, gdy to usłyszał, skrzywił się i powiedział: *„To byłby mój największy koszmar – spędzić z Tobą cały dzień w łóżku. Nic gorszego nie może mnie spotkać.”*
Popłakałam się. Totalnie mną to wstrząsnęło. Mam 28 lat i jestem bardzo zadbaną kobietą – szczupłą i raczej inteligentną. Do dziś zastanawiam się, dlaczego największym koszmarem mojego faceta jest dzień tylko ze mną w łóżku...
Jeśli chodzi o sferę intymną, to jakieś cztery miesiące temu rozmawialiśmy i jego potrzebą było zwiększenie ilości zbliżeń. Specjalnie odstawiłam tabletki antykoncepcyjne i rzeczywiście libido baaaardzo poszybowało w górę – teraz chcę się kochać bardzo często. Gdy tylko to uległo zmianie, mój partner jednak nie chce seksu i wykręca się co chwilę rzeczami typu: *„Boli mnie brzuch.”*
Próbowałam z nim rozmawiać o tym wszystkim, ale on nie potrafi być szczery wobec mnie... Dodam – bo z pewnością pojawią się tutaj komentarze, że jestem gruba itd. – ważę 48 kg.
Przeczytaj to jeszcze raz, wyobraź sobie, że słyszysz coś takiego od przyjaciółki, mamy, siostry. Naprawdę nie wiesz co robić w tej sytuacji? Czemu po 11 lat, w wieku, w którym na ogół ma się już stabilna sytuację finansową (w sensie jesteście w stanie się sami utrzymać) nie jesteście jeszcze nawet zaręczeni? Wiem, że w dzisiejszych czasach dużo ludzi mówi, że to tylko papierek, nie ma znaczenia i można być szczęśliwym bez ślubu, ale prawda jest taka, że to świadczy o intencjach.
Udawałam, że jestem opętana, bo zakochałam się w księdzu ze swojej parafii. Tak, wiem jakie to już jest głupie, ale będzie jeszcze głupsze ale też przerażające, jak wszyscy mi uwierzyli. Wpadłam po uszy w gówno kiedy zaczęłam wzdychać do księdza A. który był niesamowicie przystojny. Miałam 19 lat. Bardzo chciałam się do niego zbliżyć, dostać kawałeczek atencji, aby poświęcił mi on całą swoją uwagę. Ale chodzenie do kościoła na wszelkie nabożeństwa nie pomagało. Ja potrzebowałam grubego pierdolnięcia, aby zwrócić jego uwagę. No i wymyśliłam sobie - opętanie. Jako miłośniczka horrorów typu "Egzorcyzmy Emily Rose" i słuchaczka ciężkiej muzyki - to było niesamowicie wręcz łatwe. Najpierw musiałam wkręcić rodzinę, która bardzo religijna - dała się nabrać. Odstawiałam takie cyrki, że szok. Ustawiałam sobie budzik na ok 3 w nocy, mówiłam do siebie w "nieznanym" języku który był bełkotem połączenia jakiejś mowy rodem z hobbita czy coś. Podczas wchodzenia do kościoła udawałam ból głowy. Wychodziłam w trakcie mszy jakbym nie mogła wytrzymać. Raz nawet po przyjęciu komunii wywołałam wymioty na dworze za kościołem (miałam wprawę ze względu na to że przechodziłam bulimię). Wszyscy mi uwierzyli - łącznie z egzorcystą który mnie egzorcyzmował. W skrócie - jak szybko przeszło mi moje zauroczenie tak szybko moje opętanie się skończyło. Odstawiłam jeszcze kilka szopek jakby demon we mnie miał się poddawać, słabnąć. To trwało kilka miesięcy to moje przedstawienie. Jednocześnie jest mi tak głupio ale z drugiej strony...oni wszyscy jedli mi z ręki, zaufali i uwierzyli mi jak głupie owce. Jak tylko się wyprowadziłam (mam 22 lata obecnie) to przestałam chodzić do kościoła. Rodzinie ofc mówię że chodzę, ale kto to sprawdzi?
Oszukałam wszystkich i tak między nami - egzorcyzm nie wygląda tak jak na filmach. Nie ma jakichś dramatycznych efektów jak w horrorach to po prostu zwykła modlitwa, jakby ktoś się zastanawiał.
Pierwszy raz pokazano mi drzwi, kiedy udałem się do oddziału w moim rodzimym mieście. Podczas wywiadu wyszło na jaw, że poprzedniego dnia, w ramach treningu, przebiegłem kilkanaście kilometrów. Pani pielęgniarka stwierdziła niemiłym tonem, że się nie da i mam nie zawracać im głowy. Bo wysiłek fizyczny. Nie i już.
Okej, powiedziałem sobie, moja wina, nie sprawdziłem wcześniej. Następnym razem na pewno się uda.
Kilka tygodni później okazało się, że pod biurowcem, w którym mieści się moje miejsce pracy, będzie stał autobus krakowskiego RCKiK. Całe przedpołudnie, do dwunastej. Idealnie, no jakby Wszechświat mi dawał kolejną szansę... nieprawdaż?
Niestety, tego dnia robiliśmy w pracy dość skomplikowany projekt i dopiero wpół do dwunastej byłem w stanie zakończyć moją połowę dniówki (nie chciałem brać całodniowego wolnego ze względu na kilka spraw do zamknięcia przed urlopem krwiodawcy). Zanim zjechałem windą, minęło kilka kolejnych minut.
Cóż się okazało? No, sorry, znowu się nie da. Bo oni mają tu stać tylko do południa. A mnie trzeba wpisać w system jako kogoś oddającego krew po raz pierwszy, potem dojdzie pobranie, krew trzeba odpowiednio opisać i dać do przechowania – to będzie ponad pół godziny. No to może by poczekali chociaż pięć minut? No, nie poczekają. Bo mają grafik. O dwunastej jadą, tak, absolutnie muszą, bo jak odjadą te parę minut za późno, to pioruny, błyskawice, plagi egipskie nastaną. Ale mogę za to jechać do krakowskiego RCKiK. Oni tam rejestrują dłużej. Niestety, są na drugim końcu miasta.
Zgrzytając zębami, zamówiłem taksówkę. Przyjęto mnie sympatycznie, rejestracja udana. Już byłem w ogródku, już witałem się z gąską, już widziałem siebie z wymarzoną legitymacją Honorowego Krwiodawcy... niestety, bardzo szybko wyprowadzono mnie z błędu. Młody, muskularny lekarz stwierdził, że z moją wadą wzroku (mam ponad -10 dioptrii i astygmatyzm, taka moja uroda) muszę dostarczyć im wyniki badań ciśnienia wewnątrzgałkowego. Bez tego krwi nie przyjmą. Procedury i już.
Tu już mi ręce opadły. Podzwoniłem jeszcze na znalezione w Internecie numery klinik i gabinetów, ale żaden okulista nie był w stanie mnie przyjąć na badanie tego samego dnia, zwłaszcza popołudniem. Dałem więc za wygraną i wróciłem do pracy, wzbudzając tym mały ubaw kolegów. Najwyraźniej nie było mi pisane być bohaterem wspierającym innych swoją krwią.
Kiedy miesiąc później byłem na kontrolnych badaniach wzroku, mój okulista, usłyszawszy o heroicznych próbach oddania mej nikczemnej juchy potrzebującym, aż złapał się za głowę.
„Panie, przecież ciśnienie wewnątrzgałkowe i ciśnienie krwi to dwie różne sprawy, inne ciśnienia, zupełnie ze sobą niepowiązane! Czy oni w tym RCKiK nie mają wykształcenia medycznego?”
Jak widać, wada wzroku może być przeciwwskazaniem i mogą chcieć zaświadczenia od okulisty. Z tym ciśnieniem mogli Ci źle wytłumaczyć albo źle zrozumiałeś. Z krwiodawstwem Ci nie po drodze, bo się nie przygotowujesz odpowiednio, wiadomo, ze rejestracja dawcy trwa, a to że po wysiłku nie można, to chyba jest w instrukcji jak się przygotować? Z okulistą to rzeczywiście coś niespodziewanego i nie bardzo się dało przewidzieć, ale reszta jak najbardziej
Ludzie unikają osób, które są w trudnej sytuacji albo przeżyły coś ciężkiego, bo nie wiedzą jak się zachować. To przykre, ale tak jest.
Druga rzecz: nie bądź aż taka do rany przyłóż. Żadnych prezencików na poprawę humoru, nie musisz się rzucać i kogoś ratować jak tylko ktoś do Ciebie napisze. W ten sposób się zachowując ludzie Cię będą wykorzystywać dawąć Ci nic wiedząc, że jak tylko napiszą to Ty przylecisz jak na skrzydłach ich ratować. Po prostu wykorzystują taką postawę.