Niedawno urodziłam dziecko — po ciężkiej ciąży, po wielu latach starań. I co? I nie czuję nic. Dbam, karmię, tulę, bawię się... i płaczę, choć w sumie już nie. Płakałam z bezsilności prawie codziennie cały pierwszy miesiąc, gdy ona płakała i marudziła kilka godzin, a ja nie mogłam jej uspokoić. Teraz płacz dziecka nie robi na mnie już wrażenia. Po kilkugodzinnej męczarni z nią mam ochotę wyjść z domu i już nie wrócić.
Nie zalała mnie fala uczuć po porodzie. Już w ciąży nienawidziłam tekstów w stylu: dziecko ci tę ciężką ciążę wynagrodzi, zobaczysz, jakie to szczęście. Teraz nienawidzę pytań, czy jestem szczęśliwa... Czemu? Bo ludzie nie tolerują i nie rozumieją innej odpowiedzi niż: „Tak, bardzo”. Gdy tylko próbuję dać upust prawdziwym emocjom i uczuciom, napotykam wzrok z wielkim znakiem zapytania. Nie znoszę tego, w jaki sposób moja mama odnosi się do wnuczki, jakby była cudem świata, a nie jest. Karmię, a ta stoi i się gapi na nią i cały czas „Ach, ach i och, och”. Czuję, jakby ta mała istota zabrała mi wszystko — życie, męża (pracuje, więc czasem musi się wyspać i śpi w drugim pokoju), przyjemności, a w zamian dała tylko wrzask.
Mąż się martwi, że mam depresję. A ja nie mam depresji. Po prostu o 22, po 10 godzinach walki z rozdartą istotą, mam już wszystkiego dość i jedyne, na co mam siłę, to bezmyślne patrzenie się w przestrzeń. Mąż mi bardzo pomaga — zmywa naczynia, sprząta, w weekendy przejmuje trochę opieki nad małą, bardzo mnie kocha i ją też.
Nie wiem, czy ja kocham tę istotę. Tyle lat starań, tyle męczarni w ciąży i nic...
Jestem urodzoną optymistką, świat zawsze widzę na różowo, zawsze uśmiechnięta i zadowolona z życia, a dziś czuję się najbardziej beznadziejną matką na świecie. I uśmiechu coraz mniej na twarzy...
Nikt nie wie, że zaczęłam ćwiczyć tylko dlatego, że moja przyjaciółka zaczęła ćwiczenia. A ja wystraszyłam się, że będzie szczuplejsza i zgrabniejsza ode mnie.
Z Wojtkiem jestem już od 8 lat, planujemy razem przyszłość. W przyszłości chcemy się pobrać, jesteśmy zgranym związkiem. Jednak bardzo wstydzę się mojej przyszłej teściowej. Inteligencją kobieta nie grzeszy. Nie mam z nią nawet wspólnych tematów. Staram się być dla niej miła (w sumie ona też jest dla mnie w jakiś sposób miła i nigdy nie miałyśmy między sobą żadnych spin), ale po prostu jej głupota strasznie mnie irytuje. W przeszłości zaciągnęła długów na ponad 80 tys. złotych, bo nie płaciła za rachunki, bo po co, skoro można żyć za darmo. Dopiero od jakichś 6 lat spłaca ten dług. Wojtek pomógł jej ze spłatą długu, zostało jeszcze kilka tysięcy. Mieszkanie ma komunalne. Remont łazienki wyżebrała od miasta, bo jej nie stać, a się należy. Z dachu leciała woda, więc poszła wypłakiwać do urzędu miasta, to wymienili pokrycie dachu. Tak samo było z ociepleniem domu. Kilka lat temu usłyszała o akcji pomagania biednym na święta, to oczywiście skorzystała z tej akcji i za darmo otrzymała nową pralkę, mimo że było ją stać, aby kupić nową. Wojtek, gdy się dowiedział, wpadł w szał. Najchętniej to by wszystko chciała za darmo. 5 lat temu, kiedy Wojtek jeszcze mieszkał z mamą i z bratem, odłożył pieniądze z trzech wypłat i wyremontował dwa pokoje. Od tamtej pory nic nie zrobili sami w tym mieszkaniu.
Teraz przeklina beneficjentów 800+ za to, że dostają pieniądze, bo gdy ona wychowywała dwójkę dzieci, to nie dostała ani grosza.
Gdy Marcin, brat Wojtka, miał parę lat, to jeździła z nim po różnych specjalistach. Chciała zrobić z niego chorego umysłowego, by dostać pieniądze na chore dziecko. Jednak na szczęście nic się nie udało.
Może się wydawać, że jej sytuacja materialna jest kiepska, ale nic z tych rzeczy. Teściowa dostaje rentę, ponieważ ma pierwszą grupę, i pracuje. Z pracy też dostaje dobre pieniądze z racji tego, że jest niepełnosprawna. Marcin też pracuje. Mają więc środki, aby żyć na poziomie, ale wolą wydawać pieniądze na pierdoły i dziadować. Czasem nawet pożycza pieniądze od Wojtka, bo nie starcza jej na chleb.
Ze wszystkimi sąsiadami jest pokłócona, bo wymyśliła plotki na ich temat. Z połową rodziny ma złe stosunki, bo zazdrości im, że się dorobili. Jej jedyną rozrywką jest oglądanie telewizji. Wierzy we wszystko, co tam powiedzą.
Bardzo kocham Wojtka i wiem, że to najlepszy mężczyzna, na jakiego natrafiłam w życiu, ale świadomość, że będę skazana na jego rodzinę, powoduje u mnie pewne wątpliwości.
Moja rodzina to alkoholicy. Nie mówię o najbliższej, rodzice piją rzadko i niewiele, i mnie wychowali tak samo. Mam na myśli wszystkich wujków, kuzynów i dziadków. Bez wyjątku. Ciotkom, kuzynkom i babciom też się zdarzy. Hitem ostatniej imprezy rodzinnej było, jak jakaś kobieta pół godziny namawiała mnie, żebym wypił z nią kolejkę, lub najlepiej kilka (jakaś daleka rodzina, widziałem ją pierwszy raz w życiu). Bo jak to tak, z rodziną się nie napić? Ogólnie poza namawianiem mnie do picia nie zamieniłem z nią ani słowa, ani wcześniej, ani do końca imprezy. I tu dochodzą jeszcze ilości trunków. Generalnie picie raczej do ostatniego żywego, gdy już nie będzie z kim stuknąć się kieliszkiem. Na następny dzień 3/4 imprezowiczów nie pamięta, co się działo. Święta? Przecież to najlepsza okazja, żeby leżeć pijanym 2–3 dni. I niestety kilka zabranych praw jazdy oraz jedno małżeństwo rozbite przez alkohol to za mało, żeby wyciągnęli wnioski. Osobiście mnie to odpycha. Moim patentem, żeby nie pić na większości imprez, jest robić za kierowcę.
Rodzina mojej dziewczyny to przeciwieństwo, chyba głównie przez jej ojca, który kilkanaście lat temu z pomocą AA wyszedł z alkoholizmu i od tamtej pory nie tknął napojów wyskokowych. Tutaj przyznam, że sam byłem w szoku, na imprezie żadnych wódek, szampanów, win, nawet piw smakowych. Po prostu zero alkoholu, bezwzględnie, dla wszystkich.
Ustaliłem z dziewczyną, że jeżeli wytrzymamy ze sobą dłużej i dojdzie do ślubu (trzymajcie kciuki), to wesele będzie w stu procentach bezalkoholowe. Jak myślicie, dołączę do ludzi znienawidzonych przez rodzinę tylko dlatego, że mam awersję do alkoholu? ;)
Zakłady bukmacherskie.
Zaczęło się w wieku 16 lat od obstawiania za przysłowiowe „2 złote”. Później pierwsza praca, swoja większa gotówka — pierwsze internetowe zakłady bez wychodzenia z domu. Parę stówek co miesiąc poszło. Z czasem pieniędzy zaczęło brakować, pożyczki od rodziny, kumpli — zawsze oddawane w terminie, nikt nic niepokojącego nie zauważył. Zawsze było mnie stać na wyjazd, wyjście na miasto. Do czasu.
Małe kredyty — przez aplikację bankową — dawali przez internet bez problemu, to się brało. Z miesiąca na miesiąc kolejne kredyty i tak do końca zeszłego roku.
Teraz chodzę na terapię. Trzymam się.
Zadłużenie? Trzysta tysięcy.
Nie wiem, czy sam dam radę to spłacić, z miesiąca na miesiąc gotówki brakuje, trzeba kombinować, by normalnie przeżyć. Przynajmniej przez 10 lat tak będę żył.
Nie wchodźcie w to. Nigdy.
Kiedy byłam mała i ludzie pytali mnie, kim chcę zostać w przyszłości, zawsze mówiłam, że pielęgniarką. Kiwałam grzecznie głową, gdy chwalono mnie za ambitne, medyczne zainteresowania, i uśmiechałam się, jak przystało na nowe wcielenie miłosiernej Matki Teresy pełnej współczucia wobec innych.
Prawda była taka, że wtedy w moim móżdżku praca pielęgniarki wiązała się z robieniem zastrzyków w gołe dupsko i, no cóż, po prostu chciałam bezkarnie patrzeć na wiele gołych dupsk.
PS Już z tego marzenia wyrosłam :D
Jestem osobą nieśmiałą, bardzo ciężko mi nawiązać nowe znajomości, czasem widzę, że ktoś potrzebuje pomocy, ale boję się odezwać, bo wtedy wszyscy się będą na mnie patrzeć.
Zaczęło się, jak byłam mała. Dzieci są różne, jedne są wstydliwe, a drugie od razu mogą się bawić z nieznajomymi. Zawsze gdy ktoś nowy się do mnie odezwał, moja mama mówiła coś w stylu: no dalej, nie wstydź się, przecież nie ma się czego wstydzić. Po tych słowach blokowałam się, nie wiem, jak to inaczej nazwać, ale nie potrafiłam się odezwać. Wtedy ona śmiała się z tą osobą, jaka jestem nieśmiała, jakie to urocze...
Zostało mi to do dziś, boję się pierwsza odezwać, ale walczę z tym. Zagaduję kasjerki, jak nie ma kolejki, niby o cenę lub inną pierdołę, przepuszczam starszych w kolejce itp.
I wiem, że nigdy nie będę zawstydzać swoich dzieci, bo stracą pewność siebie.
Kiedy byłam małą dziewczynką, lubiłam oglądać seriale nagrywane z udziałem publiczności. Śmiałam się jak głupia do telewizora.
Przestałam, kiedy dowiedziałam się, że wcale nie słychać mnie na antenie.
Jestem 12 lat mężatką, mam troje dzieci, pracuję jako nauczycielka. Mąż całe dnie spędza w pracy, więc wszystko, co związane z domem i dziećmi spada na mnie. Jedyny cały dzień, kiedy jest w domu, to niedziela, no ale wtedy musi odpocząć, więc obiad czy nadganianie obowiązków w domu spada na mnie. Żadne rozmowy nie pomagają, a nawet ich nie ma, bo ilekroć zaczynam temat, to słyszę: „Skończyłaś? Idź spać” itp. W tym roku mąż skończył 40 lat, chciałam go jakoś docenić (nie jest do końca zły), więc zorganizowałam przyjęcie niespodziankę, która udała się w 100%. Na drugi dzień po imprezie, gdy już leżeliśmy w łóżku, jemu zachciało się seksu. Ja nie miałam ani siły, ani ochoty (nieprzespana nocka+okres). I co na to mój mąż? Wstał i ostentacyjnie wyszedł z sypialni, zamykając wszystkie drzwi po drodze do salonu. Coś wtedy we mnie pękło. Były już sytuacje, gdy odmawiałam mu, a on wychodził, ale wtedy po tej imprezie dotarło do mnie, że nieważne co zrobię, jeśli nie będzie seksu, będę dla niego zwykłym gównem. Dostaliśmy propozycję wspólnych wakacji z rodziną w Turcji. To by były nasze pierwsze zagraniczne wakacje, ale ja nie chcę. Nie chcę już od niego nic. Coś we mnie umarło...
Jestem skrytopijcą. To znaczy, że oprócz kilku lekarzy nikt z mojej rodziny nie wie, że jestem alkoholikiem. Piszę te słowa i kieruję je do osób, którym wydaje się, że mogą kontrolować picie. Otóż nie da się, a do czego może to doprowadzić, przeczytacie poniżej.
Rok temu po serii badań definitywnie stwierdzono u mnie złośliwego (na maksa, jak wyraził się lekarz) raka prostaty. Zakwalifikowano mnie w trybie pilnym na operację wycięcia prostaty robotem Da Vinci. Dzień przed przyjęciem na oddział urologiczno-onkologiczny miałem spotkanie z panią doktor anestezjologiem, przy czym musiałem wypełnić specjalną ankietę (kto przechodził, ten wie). Napadło mnie na szczerość i w miejscu, gdzie było pytanie o alkohol, napisałem, że mam z tym problem...
Pani doktor, skądinąd bardzo sympatyczna osoba, wywlekła ze mnie, co i jak w związku z moim piciem. Wszystko to opisała w mojej ankiecie i gdy następnego dnia pojawiłem się na oddziale u-o, lekarz poprosił mnie o ankietę od anestezjologa. Poczytał, przyszedł drugi lekarz, który był na tyle dowcipny, że zapytał mnie, czy mam przy sobie wódkę. Skończyło się na tym, że lekarz, który mnie miał przyjąć na oddział, powiedział, że anestezjolodzy, którzy mieliby mnie usypiać, powiedzieli, że absolutnie mnie nie będą usypiać, bo mogą się zdarzyć jakieś dziwne reakcje z mojej strony. Pan doktor dał mi skierowanie do radiologa i numer telefonu do poradni zdrowia psychicznego. U radiologa dowiedziałem się, że radioterapia będzie trwała cały czerwiec, potem jeszcze jakiś bolesny zabieg, a potem hormonoterapia do lipca. Ale jako wstęp do radioterapii musiałem przyjąć zastrzyk z jakimś hormonem. Pielęgniarka, która zrobiła mi zastrzyk, po wszystkim, z uśmieszkiem dała mi ulotkę, mówiąc: „Niech pan to przeczyta”. Przeczytałem. Jest to preparat, który likwiduje produkcję testosteronu. Libido-zero. Rosną mi cycki. A najgorsze jest to, że przychodzą mi do głowy głupie myśli... Kilka dni temu w jednym z marketów była promocja różnego rodzaju sznurów i linek. A ja sprawdzałem, czy byłyby w stanie utrzymać mój ciężar... Przyszło opamiętanie, ale boję się dnia, kiedy to opamiętanie nie przyjdzie.
Ponieważ nie chcę się wypłakiwać przed rodziną, oni mają swoje problemy, to tu jest miejsce, gdzie mogę się wyżalić, wypłakać... Nie wiem. Moim problemem jest to, że siedzi w mojej głowie dwóch „ja”. Jeden mówi „człowieku, ogarnij się, idź na terapię, zacznij odwyk”, a drugi mówi „spoko, nie przejmuj się, strzel se piwko albo lufkę, nic ci nie będzie”. Najgorsze, że ten drugi wygrywa...
Dodaj anonimowe wyznanie