Wychowałam się w niewielkiej wsi. Moi rodzice zajmowali się rolnictwem i hodowlą zwierząt, w czym im pomagałam. Nigdy nie jeździliśmy na urlop, każde wakacje to niekończące się sianokosy i żniwa. Będąc dzieckiem nie przeszkadzało mi to, zwyczajnie w dzień praca, wieczorem rozpalaliśmy ognisko i piekliśmy ziemniaki i kiełbaski, wtedy to była dla mnie prawdziwa frajda.
Problem zaczął się w liceum, kiedy wyjechałam do większego miasta. Po wakacjach każdy się chwalił gdzie był, co zwiedził, a ja... no cóż, zmyślałam, że byłam nad morzem czy w górach, bo było mi zwyczajnie wstyd jak wyglądają moje wakacje z krowami i przy zbieraniu siana.
Teraz, kiedy jestem dorosła, mieszkam z narzeczonym w mieście, obydwoje pracujemy i na tyle dobrze zarabiamy, że stać nas na wczasy dwa razy w roku. Jeździmy najczęściej wiosną gdzieś po Polsce, a jesienią za granicę. Wiele zwiedziłam i teraz jest mi cholernie wstyd, że kiedykolwiek mogłam się wypierać swojego pochodzenia i kłamać. Przecież tak właśnie moi rodzice zarabiali na chleb, nie kradli, nie było nigdy w domu patologii czy alkoholu, a ja wstydziłam się tego, jak gdyby wychowali mnie alkoholicy.
To właśnie na tej wsi jest mi najlepiej.
Nie na Lazurowym Wybrzeżu, Madagaskarze czy w Pradze. Prawie co weekend jeździmy do rodziców na wieś, tam idealnie odpoczywam, nawet jeśli trzeba im pomóc w pracach gospodarskich, tam jest cisza i święty spokój, dookoła las, hamak w ogrodzie, to moje wakacje all inclusive. Jestem wieśniakiem, kocham nim być i się tego nie wstydzę.
Jestem kobietą, w tym roku kończę 28 lat, mam dwójkę dzieci. W skrócie powiem, że moje małżeństwo jest, delikatnie mówiąc, wymagające. A mój mąż właśnie wrócił do podziału obowiązków pt. ja robię wszystko, a on nic, bo on pracuje.
Nadmienię, że pracuję na pełny etat, cztery razy w tygodniu po pracy ćwiczę, dodatkowo późnej wstawiam stertę naczyń do zmywarki, piorę, wyjmuję naczynia, wywieszam pranie, odkurzam, daję dzieciom jeść, zmywam podłogę, kąpię i kładę dzieci, w międzyczasie odpisuję na maile z pracy, w międzyczasie daję jeść psu i wymieniam mu wodę itp., itd.
Właśnie PIERDOLNĘŁAM drzwiami i wyszłam. Jest burza, piszę to wyznanie, siedząc w samochodzie. Mam nadzieję, że jebnie we mnie piorun.
Kiedy wykonuję jakieś ćwiczenia (np. pompki, przysiady itp.) i zaczynam czuć, że dalej nie dam rady, to wyobrażam sobie SS-mana, który stoi obok mnie i grozi mi, że jeżeli nie wykonam danego ćwiczenia określoną ilość razy (oczywiście bez przerwy), to on mnie załatwi.
Działa.
Mam trójkę rodzeństwa, wszyscy jesteśmy po studiach, mamy swoje rodziny i pracę. Moja mama wychowywała nas z miłością, ale i odpowiedzialnością, chcąc mieć jakąś droższą rzecz, ja i moje rodzeństwo w wakacje pracowaliśmy przy zbiorach owoców, połowę ceny za np.: laptop zarobiłam ja, a drugą część dodawali rodzice. Szanujemy pracę. Natomiast siostra mojej mamy urodziła w dość późnym wieku jedną córkę, a moja kuzynka była wychowywana jak księżniczka – miała, co chciała i kiedy chciała. Po skończeniu liceum (ledwo) i bez matury nie chciała się uczyć, bawiła się. Ciotka uważała, że jest młoda i będzie mieć czas na pracę, z tego powodu niejednokrotnie pokłóciła się z moją mamą.
To było piętnaście lat temu. Obecnie ciotka wraz z mężem nie żyją, wypadek samochodowy. Kuzynka jest w wieku prawie 40 lat, nie ma mieszkania (wujostwo wynajmowało mieszkanie, kuzynka nie płaciła i była eksmisja), nie ma wykształcenia, nie ma doświadczenia zawodowego, nie ma męża czy dzieci. Ja mam własną rodzinę i nie stać mnie na długotrwałą pomoc finansową kuzynce, tak jak moje rodzeństwo wolimy pomóc własnym rodzicom.
Nie wiem, co mam robić, bo jednak to rodzina, ale i dorosła osoba, która przez całe życie była zwyczajnym leniem. Wychodzi na to, że ciotka chciała dla niej dobrze, a zniszczyła życie własnemu dziecku.
Nie mam przyjaciół, stronię od poznawania nowych ludzi i w zasadzie nie dążę do tego, aby ktoś mnie polubił jak przyjaciela czy nawet znajomą. Nie oznacza to, że jestem totalnym odludkiem, który się do nikogo nie odzywa i nie podnosi głowy.
W każdym razie widać to w pracy, wiele osób się dziwi tym faktem. Mówię im, że zbyt wiele razy się przejechałam na „koleżankach”, które okazały się fałszywe i teraz nie mam zbytnio zaufania do ludzi — to wystarczy, by zrozumieli i to zaakceptowali.
Prawda jest taka, że po prostu jestem zbyt leniwa, by wychodzić na przeróżne imprezy czy spotkania i wolę zdecydowanie grać w gry w domu. Właśnie pobieram Heroes VII i znikam na parę godzin.
Ze swoim facetem jestem już od sześciu lat. Od roku mój luby często wspomniał o ślubie. Myślałam, że powoli planuje zaręczyny, więc na jego propozycję sali, muzyki czy menu reagowałam pozytywnie, jednak bez jakiegoś ogromnego entuzjazmu.
Ostatnio jednak przeszedł samego siebie. Rozpowiada rodzinie i znajomym o tym rzekomym ślubie, dzwoni po salach weselnych i ustala terminy. To nie jest tak, że ja nie chcę za niego wychodzić, ale brakuje mi pierścionka na palcu, żebym myślała o takich rzeczach. Próbowałam jakoś powstrzymać jego zapał, gdy zorientowałam się, dokąd to zmierza, mówiąc coś w stylu: „Co ty ustalasz, jak się jeszcze nie oświadczyłeś” lub wprost, że nie można myśleć o ślubie bez zaręczyn. Na podobne stwierdzenia odpowiada, że po co mi pierścionek, skoro ślub będę miała. No niby nie jest mi jakoś specjalnie potrzebny, ale zaręczyny to pewien etap i nie chciałabym go przegapić.
Jestem strasznie rozgoryczona, bo nie chcę uchodzić za taką pannę, co wręcz na siłę domaga się pierścionka, ale powoli nie wiem, co mam robić. Wiem, że nie jest to niezbędne, ale czułabym się o wiele lepiej, gdyby jednak do tych zaręczyn doszło. Rodzina już dopytuje (zwłaszcza moja) gdzie pierścionek, skoro tak dużo myślimy o ślubie. Mój facet udaje wtedy głuchego albo po prostu ignoruje pytania.
Jak pomyślę o tym, że kiedyś trzeba będzie odwiedzić rodzinę w celu dania zaproszenia, a rodzina zapyta o pierścionek, to mi się słabo robi. Bo co powiem? Zaręczyn nie było, bo mój facet poskąpił na pierścionek?
Chcę tego ślubu, ale nie tak powinno być.
Pijąc poranną kawę i patrząc przez okno, zauważyłem dwoje młodych dzieciaków skaczących przy samochodzie, gdy ojciec jednego z nich wnosił jakieś kartony, które wskazywały na opakowanie od komputera i monitor. To zaś sprawiło, iż przypomniała mi się historia sprzed ponad ćwierćwiecza.
Dawno temu, w roku pańskim '95 albo '97, miałem takiego kolegę Krzyśka. Krzysiek bardzo chciał mieć komputer, bo o ile ja albo inni koledzy taki sprzęt posiadaliśmy, on niestety nie. No i pewnego piękne letniego dnia niespodzianka! Po jego powrocie od babci okazało się, iż rzeczona babcia uznała, że tak być nie może, że Krzysiu będzie bez kompa i po prostu da mu na ten wymarzony sprzęt. Krzysiek był wniebowzięty. W końcu będzie miał swój własny komputer! Rodzice wzięli od niego pieniądze i pojechali do centrum zakupić wymarzony sprzęt, a my siedzieliśmy pod blokiem, pilnie wypatrując ich powrotu. Minuty się wlekły, Krzysiek tam mało jajka nie zniósł, odmierzaliśmy wlekący się czas.
W pewnym momencie na horyzoncie pojawił się rodzinny samochód Krzyśka i rodzice zajechali na parking przed blok i zaczęli wypakowywać wieżę stereo, jakąś mikrofalę i coś tam jeszcze. Kompa oczywiście brak.
Nigdy potem nie widziałem nikogo, kto miałby tak gasnące spojrzenie i z nadziei przeszło to w rozpacz. Rodzice oczywiście nie widzieli problemu, a Krzysiek na kompa musiał poczekać jeszcze kilka lat.
Od zawsze żyłam w złych stosunkach z moją matką. Ale nawet dziś, jako dorosła kobieta, dalej nie rozumiem, dlaczego postąpiłam w sposób, jaki postąpiłam.
Moja matka była po zawale. Mimo wszystko nigdy nie zrezygnowała ani chociaż nie ograniczyła alkoholu, którego w jej domu nie mogło zabraknąć. Przez swój tryb życia często zapominała brać leków, które w jej przypadku były niezbędne. To wszystko doprowadziło do sytuacji, która miała miejsce 9 lat temu.
Wieczór, moja matka właśnie brała prysznic, podczas gdy ja siedziałam u siebie w pokoju. Pamiętam tylko duże „bum” oraz uderzenie w deskę sedesową. Wiedziałam dokładnie, co się w tamtym momencie stało, lecz pół godziny zajęło mi zadzwonienie po pomoc. W tym czasie siedziałam na łóżku i wyłam w poduszkę.
Dla mojej matki drugi zawał okazał się zabójczy, a ja do dziś nie wiem, dlaczego nie zadzwoniłam po pomoc od razu.
Spodziewałam się tego, a mimo to nie byłam gotowa.
Gdy byłem mały, za nic w świecie nie mogłem zrozumieć, że Aśka i Joanna to jedno imię. Zatem zawsze, gdy do domu przychodziły listy do mojej siostry Aśki zaadresowane „Joanna Nowak”, wyrzucałem je do kosza. Byłem pewien, że takiej osoby nie ma w domu.
Mam znajomą od lat i widzę, jak wychowywała swojego synka. Dziecko nie moje, więc się nie wtrącałam, to ona z mężem go wychowywali. Z racji tego, że moje chodziło do tej samej klasy z jej synem i mieszkamy blisko siebie, to się odwiedzaliśmy. Dzieciaki się lubią, my się lubimy, więc mieliśmy takie wspólne dorastanie. Kobieta dobra, bardzo miła, zawsze stara się chłopakowi tłumaczyć, ale im dalej w las, tym mniej cierpliwości. Chłopak rzeczywiście wolniej się uczył i często widziałam sytuację typu: tłumaczenie, tłumaczenie i... „Daj, ja to zrobię”. Często pojawiały się komentarze: robisz to źle, daj, mama/tata to zrobi, zrób coś prostszego, bo ty tego nie umiesz/nie zrobisz. Raz zwróciłam uwagę, żeby go bardziej zachęcała do samodzielnej pracy, ale usłyszałam, że on nic nie potrafi i jak mu ktoś nie pomoże, to nie da sobie rady.
Chłopak rósł i jakby stawał się głupszy. W wieku licealnym już nie odwiedzałyśmy się tak często, ale w domu u koleżanki dalej słyszałam ciągłe przypominanie, że on nie potrafi, żeby tego nie robił, bo zepsuje. Owszem, często też były tłumaczenia, ale tak samo często przypominanie mu, że on to najbystrzejszy nie jest. No i w myśl zasady: „z kim się zadajesz, takim się stajesz”, chłopak, mam wrażenie, tak uwierzył w to, że nic nie potrafi, albo przyzwyczaił się, że ktoś mu pomaga, że wygląda, jakby nie potrafił sam myśleć.
Pamiętam też kolegę ze studiów. On o sobie cały czas mówił, że nic nie potrafi, mimo że wcale głupi nie był. Powodem takiego zachowania u niego była jego matka. Odwiedziłam go kilka razy i zawsze nasłuchałam się od niej, jaki jest z niego nieudacznik. Sama mówiła do niego, że się do niczego nie nadaje. No i uwierzył...
Rodzice nie zdają sobie sprawy, jaki wielki mają wpływ na samoocenę dziecka. Czasami działa to bardzo podświadomie. Czasami jako rodzice chcemy chronić i pomagać. Pamiętajmy, że ciągłe pomaganie może doprowadzić do braku samodzielności. Nie zamykajmy dzieci w złotych klatkach.
Dodaj anonimowe wyznanie