Przez prawie 10 lat byłem „leczony” przy pomocy pani znachorki (choć to określenie to i tak zbytni zaszczyt) z przychodni dermatologicznej fundowanej przez NFZ na grzybicę. No uporczywe dziadostwo, nie chciało mnie przestać dręczyć, pomimo stosowania różnych maści przeciwgrzybicznych. Pomagało na chwilę, wtedy, kiedy stosowałem, ale po jakiś czasie zawsze wracało. Ale nieskuteczne te leki robią! A człowiek się musi męczyć i wstydzić stopy pokazać. Chodzenie w klapkach to był dla mnie wtedy jakiś koszmar, bo jeszcze ktoś grzyba zobaczy. Czas sobie mijał, jak to ma w zwyczaju, a ja wydawałem sobie po kilkadziesiąt złotych miesięcznie na leki. Ale w końcu zagnieździło mi się w umyśle takie (na pewno) bezpodstawne przeświadczenie, że żeby zdiagnozować coś takiego jak grzybica, trzeba zrobić jakieś badania, próbkę posiać na jakieś podłoże mykologiczne, ale któż by się z panią doktor kłócił?
Kierowany tymże przeświadczeniem wybrałem się w końcu na wizytę prywatną (wtedy był to koszt około 100 zł). Pokazałem pani doktor moje żałosne zagrzybiane kończyny, mówię, że leczę się długo i nic na tego grzyba nie pomaga. A pani doktor się odzywa: „Ale wie pan, mi to wygląda na alergię...”. Dostałem skierowanie na posiew, który też musiałem zrobić prywatnie, i wyszło, że żadnego zakażenia nie ma.
Po tym całym „leczeniu” na NFZ poza tym, że od czasu do czasu muszę przesmarować skórę czymś nawilżającym (albo i nie), zostało inne przeświadczenie: mianowicie, że przez te 10 lat „darmowych” wizyt na je***e NFZ wydałem tyle pieniędzy na nieskuteczne leczenie błędnie zdiagnozowanej choroby, że wystarczyłoby może na 50 prywatnych wizyt.
Dodaj anonimowe wyznanie
Żeby przez 10 lat brać leki, które nic nie dają, to też trzeba być mało rozgarniętym.
Bo to ściema.
Albo można było do innego lekarza danej specjalizacji na NFZ się umówić... ale nieeeee, takiej opcji nie ma...