#kPpAG
Inną ważną sprawą jest to, że gdy przychodnia była zamykana, ale tata i tak musiał wyjść do jakiegoś pacjenta, mówił mi: „Dzisiaj przyjdą pani Marzenka, Jolka i Krzysiek po swoje recepty, a te leżą na biurku”. Dodatkowo latem drzwi od domu były zamykane dopiero w okolicach 23 albo gdy nikogo nie było w domu, a tak to cały czas stały otwarte i każdy mógł przez nie wejść. A ludzie wchodzili bardzo często — ten po receptę, tamten podziękować, a jeszcze inni przyniósł strój dla mamy itd. Na to wszystko jeszcze wokół zawsze pełno sąsiadów, dzieciaki itd. Dlatego nigdy się nie bałam, gdy ktoś ot tak wchodził do naszego domu i coś zabierał, przestawiał albo zostawiał.
Miałam 9 lat i były wakacje, więc siedziałam w domu i coś tam malowałam. Mamy nie było, tata znów wychodził. Jak zwykle usłyszałam, że dwie osoby przyjdą odebrać recepty, a ktoś inny wpadnie dać coś dla mamy. OK.
Po kilku godzinach ktoś przyszedł. Wszedł sobie do domu i stanął na korytarzu tak, że idealnie go widziałam z salonu. Stoi, stoi i nic nie mówi, więc w końcu pytam go, o co chodzi. Nie odpowiedział, ale spojrzał na mnie w taki sposób, że uznałam, że jest kimś nowym i niezbyt ogarnia, co się dzieje i gdzie jacyś dorośli. Znudzona więc zaczęłam mu tłumaczyć, gdzie jest gabinet i że recepty leżą na biurku, a jeśli jest do mamy, to może strój/cokolwiek dla niej położyć w kuchni, która jest zaraz naprzeciwko gabinetu. Po tym znudzona wróciłam do malowania, a on jeszcze chwilę postał i w końcu poszedł w stronę gabinetu.
Minęła godzina, a on dalej nie wyszedł, nie trzasnął drzwiami, nasze psy na niego nie szczeknęły (a one szczekały zawsze i trzeba było je wtedy głaskać), więc podniosłam się i poszłam w stronę gabinetu. Patrzę. Nie ma go. Otwieram drzwi. Dwie recepty dalej leżą. Idę do kuchni. Dla mamy nic nie ma. Zdezorientowana, trochę przerażona wyszłam na dwór i pobiegłam do sąsiadki, która akurat siedziała w ogrodzie. Wyjaśniłam, o co chodzi. Powiedziała, że jest w ogrodzie od kilku godzin i nie widziała, by ktokolwiek w ogóle wchodził. Jej mąż przyszedł i rozejrzał się po domu. Pusto. Za drugim razem poszłam z nim. Pusto i do tego wszystko na miejscu. Razem z synami poszedł do piwnicy. Tam też pusto. Poszli ze mną. Pusto i wszystko na swoim miejscu.
Do powrotu taty siedziałam u sąsiada. Potem tata razem z sąsiadem rozglądał się po domu, ale też stwierdził, że nic nie zniknęło.
Sąsiadki, które tamtego dnia siedziały w ogrodach, też nikogo nie widziały.
A ja przez tydzień bałam się być sama.
Przychodnia połączona z domem to jest szatański pomysł, też się tak wychowałem. Rodzice nigdy tak naprawdę nie wychodzili z pracy, pacjenci przychodzili o dowolnej porze, przed otwarciem już była kolejka pod moim oknem, więc o spaniu dłużej niż do 7 nie było mowy. Na szczęście w tej samej wsi dziadkowie mieli gospodarstwo, rodzice w ramach lokaty kapitału skupowali ziemię i dzięki temu zostałem rolnikiem, produkuję warzywa i drób, dobrze mi się żyje, a z branżą medyczną na szczęście nie mam nic wspólnego