Centrum Warszawy.
Właśnie byłam świadkiem, jak chłopiec ok. 4 lat władował się prosto na ulicę pod koła rozpędzonej taksówki. Na szczęście taksówkarz gwałtownie zahamował, więc nic się nie stało.
Jak się okazało, 20 metrów dalej mamuśka z wózkiem (z młodszym dzieckiem) stała z telefonem i nawet nie podniosła głowy! Zauważyła synka, dopiero jak do niej podbiegł...
Kobieto, gratulacje. Wygrałaś konkurs na Rodzica Roku, nawet o tym nie wiedząc.
Ładnych parę lat temu pracowałam dla firmy produkującej krzesła biurowe. Przygotowywałam oferty pod przetargi. Praca ciężka, ale i ciekawa. Tuż obok mojego biura znajdował się tzw. showroom, gdzie eksponowano kilka naszych flagowych krzeseł.
Pewnego dnia przywieźli tam nowy fotel biurowy, najdroższy z całej naszej oferty (jeden fotel kosztował kilka tysięcy euro i zaledwie dwie osoby w Polsce w owym czasie posiadały taki egzemplarz w swoim biurze, w tym prezes naszej firmy). Kierownik marketingu dzień w dzień pilnował, by nikt tego fotela nie macał, nie rzucał nim z boku na bok, bo była to istna duma naszej firmy.
Pewnego dnia, gdy siedziałam po godzinach, a w budynku nie było już nikogo, wykradłam to cudo i resztę wieczoru pracowałam, siedząc na tym właśnie cudzie techniki meblarskiej. Za nadgodziny nikt nie płacił, odebrać też ich sobie nie można było, odebrałam je więc... w naturze.
Nigdy w życiu na żadnym krześle nie siedziało mi się tak dobrze. Nie ma to jak pierdzieć w fotel za kilka tysięcy euro.
Mając prawie 7 lat, obsesyjnie marzyłem o zejściu po linie przywiązanej do mojego balkonu. Wiele razy wyobrażałem sobie, jak to robię i jak podziwialiby mnie za odwagę ludzie z mojego otoczenia. Szczególnie ojciec, który miał mnie za ciapę.
Pewnego dnia skombinowałem skądś sznur. Ucieszony sam z siebie szybko przystąpiłem do realizacji planu. Wszystko zostało zniweczone przez ojca, który wszedł wtedy do pokoju zapytać mnie o jakaś błahostkę. Dostałem pasem i ogromny opieprz, ale do dziś jestem mu wdzięczny, bo właściwie to uratował mi życie. Mieszkaliśmy na 10 piętrze.
Urodziłam się druga w kolejności (mam kilkoro rodzeństwa). Od najmłodszych lat czułam dystans mojej mamy do mnie. Reszta rodzeństwa była w porządku, tylko ja nie. Co bym nie zrobiła, zawsze było źle (w najlepszym wypadku neutralnie).
Jako pierwsza z rodziny miałam osiągnięcia sportowe (siatkówka, koszykówka, piłka ręczna). To wszystko dzięki mojemu tacie. On zawsze mnie wspierał. Naciskał na to, żebym mogła rozwijać swoje pasje (głównie sport), bo jako jedyny rozumiał, że spełniam się w tym i robię to, co kocham... Załamałam się w momencie gdy trener oświadczył, że klub zbankrutował. Dosłownie świat mi się zawalił. Jedyna moja oaza spokoju została zlikwidowana. Moja mama stwierdziła, że to pewnie przez takie beztalencia jak ja klub musi zostać zlikwidowany (pomimo tego, że trener mnie zawsze chwalił, ona i tak wiedziała lepiej)... Odkąd pamiętam zawsze byłam tą złą. Nieważne co się działo, zawsze wina leżała po mojej stronie (to nie ma znaczenia, czyja wina, przecież mamy kozła ofiarnego pod ręką). Gdy mój obecny mąż mi się oświadczył, zamiast gratulacji usłyszałam: „Mam nadzieję, że wiesz, co robisz”...
Wszystko zmieniło się, gdy urodziły się moje dzieci. Nagle moja mama stała się wzorową mamą (dla mnie) i wzorową babcią (dla wnuków).
Cieszę się, że moje dzieci czują się kochane przez babcię.... Ale ja mam nadal żal i dystans.
Wczoraj mój tata przyszedł do domu ze spotkania z kolegami cały poobijany. A wszystko zaczęło się od pytania jednego z kolegów taty, który zapytał, czy lepiej kupić psa, czy może raczej kota...
Kilka lat temu przygarnęliśmy do domu kota. Możecie uznać, że przesadzam, ale dla nas był to najwspanialszy zwierzak na świecie. Nigdy nikogo nie podrapał, nie niszczył mebli, uwielbiał towarzystwo, ale wyczuwał, jeśli ktoś za nim nie przepada – wtedy odchodził do innego pokoju lub wychodził na zewnątrz, choć nikt go nie wyganiał. Miał tylko jedną wadę – uwielbiał ogród naszych sąsiadów.
Do dziś nie wiem czemu, może koty z natury są wredne, a ponieważ w domu nie wyżywał się na nikim, to postanowił męczyć psa sąsiadów. Nie robił nic szczególnego, ale uwielbiał siadać przed szklanymi drzwiami do ogrodu i gapić się na psa, który wyjść do ogrodu akurat w tym momencie nie mógł. A jak mógł, to kot siadał za płotem, którego pies przeskoczyć nie mógł i... nadal się na niego gapił. Natomiast pies sąsiadów to ten typ, który szczeka na wszystko i wszystkich. Gapiący się na niego kot był jak oliwa wlewana do ognia, czego ścierpieć nie mógł nasz sąsiad. Rzucał więc w niego kamieniami, oblewał go wodą z pistoletu na wodę, kupił nawet pistolet na kulki, ale kiedy tylko jego żona podpatrzyła co robi, to zrobiła mu kilkugodzinną awanturę. I to w dodatku taką głośną, że mimo słuchawek na uszach usłyszałam, że wystąpi o rozwód, jeśli jeszcze raz tknie naszego kota (aby wyjaśnić – jego żona naprawdę uwielbia zwierzęta i nie wyobraża sobie jak ktoś, kogo pokochała, może je krzywdzić).
Po tej awanturze postanowiliśmy ograniczyć zwierzakowi samowolne wyjścia do minimum, ale skubany był przebiegły jak diabli. Na smyczy wychodzić w ogóle nie chciał, ale za to wystarczyło na chwilę otworzyć drzwi lub okno, żeby z prędkością światła wyleciał z domu. Niestety, podczas jednej z takich akcji nie wrócił do domu, a gdy go już znaleźliśmy, to był martwy. Ze względu na miejsce i obrażenia głowy, uznaliśmy, że przejechał go samochód.
Przejdźmy teraz do dnia wczorajszego. Tata, jak i jego koledzy, byli już w stanie upojenia alkoholowego, kiedy zaczęła się dyskusja o zwierzakach. Szczególnie nasz sąsiad, który golnął sobie jeszcze przed spotkaniem. Właśnie dlatego mu się wymsknęło jako argument, że koty są głupie, bo jak podał trutkę naszemu, to dureń ją zeżarł. Na reakcję długo nie musiał czekać, mój tata po chwili okładał go pięściami. Sąsiad się rzecz jasna zrewanżował. Ostatecznie koledzy ich rozdzielili, chwilę porozmawiali i się rozeszli.
Podobno sąsiad zabił naszego kota, ponieważ nie mógł znieść już szczekania swojego psa.
Kurwa, zajebiste rozwiązanie. W tym momencie jego pies szczeka na deszcz.
Puenty nie ma. Wiedzcie tylko, że cenzurowałam wypowiedź ile się da.
Ostatnio przeżyłam bardzo silne uderzenie (delikatnie mówiąc) głową o beton = porządnie przyp*** tak, że straciłam na chwilę przytomność.
Przed tym zdarzeniem długi czas strasznie podobał mi się pewien facet, a na samą myśl o nim ogarniała mnie istna euforia.
A teraz?
Wiem, że wyzwalał we mnie cudowne uczucia, ale dlaczego i co ja w nim widziałam, to nie mam pojęcia. Usilnie próbuję sobie przypomnieć i znów poczuć te „emocje”, ale nic nie czuję. I nie, niemożliwe, że mi minęły „uczucia” ot tak, tylko właśnie przez ten upadek. Również czerwony kolor przestał mi się podobać, a uwielbiałam go. A z miłości do czekolady również nic nie pozostało. Czekolada jest fuj. A wcześniej ją kochałam. Żarcie z McDonald's też jest „fe”, a również je uwielbiałam. Ogólnie jedzenie jest niedobre i ciężko mi przypomnieć sobie niektóre obrazy w głowie, chociaż wiem, że dane zdarzenie miało miejsce.
PS Byłam w szpitalu od razu po upadku, wszystko jest w porządku z głową.
W dzieciństwie przez pewien czas mieszkałem w Ohio, gdzie uczęszczałem do dwóch amerykańskich szkół podstawowych. W obu zdarzały się przypadki drobnych zaczepek i dokuczania, które kończyły się po tym, gdy podczas lekcji przypadkiem wyszło na jaw, że mój ojciec pracuje w sądzie najwyższym prawa stanowego (Supreme Court of Ohio).
Nikt nie wie, że zajmował się elektryką i klimatyzacją.
Mam ponad 40 lat i obawiam się, że będę wiecznym singlem z własnej winy.
Z zawodu jestem lekarzem. Za czasów studiów byłem duszą towarzystwa, imprezy w akademiku co tydzień z kolegami i koleżankami z różnych wydziałów, a w tym pierwsze poważne związki. Na 4 roku studiów zacząłem udzielać się naukowo, miałem smykałkę do pewnej dziedziny medycyny, prowadziłem badania z wykładowcami, studia skończyłem z wyróżnieniem. Zostałem specjalistą w tej dziedzinie, doktoryzowałem się. Spędziłem sporo czasu na praktykach zagranicznych, na co wydałem fortunę, ponieważ chciałem być jak najlepszy w swojej specjalizacji. Podpadłem w pracoholizm, bo miałem ambicję, by założyć własną klinikę. Udało mi się to zrobić jeszcze przed 40, bez finansowej pomocy rodziny, bo nie pochodzę z bogatego domu. Mam bardzo dobre relacje z pacjentami, ufają mi i polecają mnie jako lekarza.
By to wszystko osiągnąć, poświęciłem 20 lat swojej młodości. Związki rozpadały się z powodu moich ambicji. Kiedy partnerki deklarowały, że chcą mieć dzieci, ja się odsuwałem, bo dla mnie to było za wcześnie, nie byłem gotowy.
Teraz czuję się spełniony zawodowo, ale wciąż brakuje mi poczucia, że mogę dzielić z kimś życie. Bardzo ciężko znaleźć kobietę w moim wieku lub parę lat młodszą, która nie patrzy na pieniądze (pochodzę z małego miasteczka, wieści roznoszą się szybko). Ostatnio przypadkowo poznałem kobietę z odległego miasta, która nie miała pojęcia, kim jestem. Rozmowa się kleiła, kobieta sprawiła wrażenie elokwentnej, mądrej, a w dodatku była piękna. Doznałem jednak szoku, gdy dowiedziałem się, że jest ode mnie młodsza 17 lat, przez jej sposób bycia i ubiór myślałem, że maksymalnie dzieli nas 10 lat. Mimo wszystko stwierdziłem, że warto zaryzykować. Jesteśmy w poważnej relacji już rok, ale nie mogę odgonić od siebie natrętnych myśli, że ona ze mną zerwie, odejdzie do młodszego albo czy nie jestem za stary, aby zostać ojcem. Ona marzy o macierzyństwie. Boję się, że nie zapewnię jej tego i będzie nieszczęśliwa. Znowu czuję, że wycofuję się z relacji przez kompleksy. W dodatku nie mogę znieść zawistnych spojrzeń ludzi, którzy słyszą o naszej różnicy wieku. Czuję się obleśnie. Wszyscy myślą, że ją wykorzystuję, a ona leci na pieniądze i status społeczny.
Nie chcę zmarnować życia mojej partnerce, zmarnowałem już sobie i to wystarczy. Ale nie wiem co zrobię bez niej, czuję, że tracę sens życia, który niedawno znalazłem. Mam ochotę się poddać we wszystkim.
Mam prawie 18 na karku, mieszkam już tylko z rodzicami, brat poszedł w swoją stronę. Nie czuję się w pełni szczęśliwa, niby mam wszystko, a jednak brakuje mi podstawowych rzeczy, takich jak własny pokój i łazienka. Moi dziadkowie zapomnieli o mamie i nie przepisali na nią działki, na której już stał nasz dom, rodzice mieli dobudowywać sobie wszystkie pomieszczenia, jak sytuacja prawna się ureguluje. Niestety od 20 lat żyją w takich warunkach. Kąpiemy się w misce, sikamy do wiaderka, a ja mam z nimi pokój. Dostaję pieniądze z 800 plus i leżą w szufladzie. Miały być na łazienkę, ale tata powiedział, że nie kiwnie palcem, bo w każdej chwili mogą nas stąd wyrzucić i sprzedać to komuś innemu. Chciałabym mieć chociaż własny kąt, gdzie mogłoby stać tylko łóżko i głupia szafa, no i łazienkę, przecież to nie luksus.
Nikomu nie mówię, w jakich warunkach mieszkamy, bo zwyczajnie mi wstyd.
Jestem graczem komputerowym i strasznie lubię robić sobie nocki z jakąś grą. Taki już po prostu jestem.
Dostałem się do technikum, a tam potrzeba zaświadczenia od lekarza medycyny pracy.
Zawaliłem nockę, grając w Wiedźmina, nie wiedząc, że termin wizyty po zaświadczenie wypada właśnie rano. Zakończyłem grę o ok. 6:50, a o 7:02 dzwoni do mnie mama, bo chciała mieć pewność, że się obudziłem. Ubieram się i wychodzę razem z ojcem.
W przychodni zastałem czterogodzinną kolejkę i brak siedzeń. Wycieńczony brakiem snu i staniem w poczekalni, nareszcie siadam i odpowiadam na pytania pani, która kieruje mnie do innego pokoju. Idę pod ten pokój, wchodzę do gabinetu, tym razem samotnie, bez obecności ojca. Pani doktor prosi o dokumenty itp. Nagle mówi do mnie:
„Proszę się rozebrać do połowy”.
Ja, jakoż iż w tamtej chwili nie łączyłem za bardzo wątków, zaczynam zdejmować buty, spodnie i zaczynam zdejmować majtki...
Dopiero rozbawiona pielęgniarka oświeciła mnie, że nie o tę połowę chodziło.
Jej minę zapamiętam na zawsze :)
Dodaj anonimowe wyznanie