#4BxdA
W czasie mojej szkoły średniej nauczyłam się lubić porządek, odwrotnie do moich rodziców. Zaprzyjaźniłam się z jedną dziewczyną i po chwili od z nawiązania znajomości spędzałyśmy czas na mieście lub u niej w mieszkaniu, które było tak czyste, że szło jeść z kawałka podłogi pod łóżkiem. Po pewnym czasie czułam, że wypadałoby ją zaprosić do siebie choć raz. Posprzątałam wtedy wszystkie pomieszczenia, poukładałam większość przedmiotów tak, by całość wyglądała dość estetycznie. Z mojego pokoju zaś zrobiłam dosłownie minimalistyczną oazę. Zbuntowałam się i wyrzuciłam większość rzeczy, bo ich nie używałam. Pamiętam, było tego sześć dużych worków. Odwiedziny przyjaciółki stawały się częstsze, a ja regularnie myłam cały dom. „Śmieci” wrzucane do mojego pokoju przez rodziców wyrzucałam. Nigdy nie zauważyli zniknięcia którejś z rzeczy.
Kilka lat temu wyniosłam się do kawalerki urządzonej minimalistycznie, bo ten styl strasznie mi się podoba. Rodziców odwiedzam cyklicznie. Jestem gościem znanym, przed którego wizytą wcale nie trzeba sprzątać. Zastaję chaos, potykam się o rzeczy, a co gorsza, mama ma problemy ze wzrokiem, których nie chce korygować, dlatego jak już coś jest umyte, nadal posiada plamy. Sztućce z brudem, naczynia z odciskiem szminki czy zaschniętej musztardy, posiłki z włosami... Ciastko czy obiad, którym mnie częstują, najczęściej zjadam w swoim dawnym pokoju. Posiłki te pakuję, a po drodze do siebie wyrzucam. Kocham ich, ale brzydzę się ich brudu.
Smutne to...