#tFrDI

Kiedy byłam na studiach, zakochałam się w mojej koleżance Ani. Wcześniej byłam pewna, że jestem aseksualna. Nigdy nie podobał mi się żaden chłopak. Nigdy. Diagnoza więc wydawała mi się prosta. Nie wiem dlaczego nie pomyślałam, że mogę być lesbijką. Widocznie podświadomie jakoś łatwiej mi było zaakceptować fakt, że miłość to coś, co mnie zupełnie nie dotyczy, niż fakt, że mogę zakochać się w kimś tej samej płci. Wtedy pojawiła się Ania i BUM. Wszystko nagle stało się tak bardzo jasne i oczywiste! Wiedziałam już, kim jestem. Zrozumiałam, że już wcześniej podobały mi się dziewczyny, ale nie tak bardzo jak Ania, więc jakoś nie dopuszczałam do siebie tej myśli.
Wiedzieć to, a pogodzić się z tym, to jednak dwie zupełnie inne rzeczy. Trochę mi to zajęło, ale w końcu się udało. Potajemnie jednak nadal kochałam Anię. Zostałyśmy przyjaciółkami, a ja codziennie umierałam w środku. Nigdy nie powiedziałam Ani, co do niej czuję. Nie potrafiłam. Wiedziałam, że wtedy ją stracę. Ona była hetero. Często opowiadała mi o tym, że podoba jej się jakiś facet. Ja tylko słuchałam i przytakiwałam. Nie powiedziałam jej o mojej orientacji. Wolałam, żeby była w moim życiu tylko jako moja przyjaciółka niż miałoby jej nie być wcale.

Po studiach wyjechałam za granicę. Nadal tam mieszkam.
Utrzymywałam kontakt z Anią przez internet. Któregoś dnia napisała mi, że kogoś poznała. Często mi o nim opowiadała, a ja łapałam się na tym, że wcale nie życzę im szczęścia! Chciałam, żeby się rozstali. Po co? Wiedziałam przecież, że to nic mi nie da. Ania i tak nigdy by ze mną nie była. Chciałam więc, żeby była sama i nieszczęśliwa? Nie wiedziałam. Nie radziłam sobie z własną zazdrością.
W końcu Ania mi napisała, że to chyba „to”, że go kocha.
Nie dałam rady. Zerwałam z nią wszelki kontakt. Tak po prostu. Bez słowa wyjaśnienia. Przestałam się odzywać i tyle. Ania jeszcze wielokrotnie próbowała się ze mną skontaktować. Nigdy nie odpisałam. Jestem tchórzem. W końcu przestała. Czułam się podle. Ona zawsze była dla mnie dobrą przyjaciółką, a ja ją okropnie potraktowałam. Nadal czuję się podle z tego powodu.

Ostatnio od naszej wspólnej znajomej dowiedziałam się, że Ania wyszła za mąż za tamtego faceta. Nie mogę w to uwierzyć, ale nadal nie życzę im szczęścia! Jestem okropna.

Miałam kilka dziewczyn, ale to nie przetrwało, bo do żadnej nie czułam tego, co do Ani.
Oto więc ja. Samotna, podła, zazdrosna baba i marna istota ludzka.
Dziękuję za uwagę.
Czaroit Odpowiedz

Nie ładnie się zachowałaś, fakt. Ale cóż, czujesz to, co czujesz. I tyle. Dobrze, że przed sobą samą umiesz być uczciwa i się do tego przyznać. To już naprawdę bardzo dużo, wielu ludzi nie ma aż tyle odwagi co Ty.

I jeszcze jedna rzecz. Nie, nie kochasz ani nigdy nie kochałaś Ani. Niezależnie jak silne i obezwładniające są Twoje emocje. To może być zadurzenie, obsesja, pragnienie, przywiązanie, tęsknota itd. Ale nie miłość.

Bo tam, gdzie jest miłość, ta czysta, z serca do serca, tam zawsze ucieszy Cię szczęście tego drugiego. Nawet wtedy, gdy nie możesz z nim być. Po prostu na myśl o tym, że ta osoba ma się dobrze, że jest szczęśliwa, w sercu robi się ciepło i czuje się czułość. Owszem, zabarwioną odrobiną żalu i smutku, ale przede wszystkim jest tam czułość i wdzięczność, że ukochana osoba jest szczęśliwa.
Skoro tego nie czujesz, skoro miota Tobą zawiść, to nie jest miłość. Jeszcze nie poznałaś jej smaku, ale wszystko przed Tobą. :)

Czaroit

Ale wtopa. "Nieładnie" być powinno.
Dopiero teraz mnie oświeciło co nabazgrałam.

Dragomir

Czysta może być miłość do dziecka, do rodzica, do przyjaciela nawet. Jedli to miłość o charakterze seksualnym, to zazdrość będzie zawsze, jeśli ta osoba jest z kimś innym. Fakt, nie życzenie źle, ale zazdrość jest zawsze obecna.

Czaroit

Dragomir
Pozwolę sobie się z Tobą nie zgodzić. :)

Po pierwsze, śmieszy mnie to powszechne twierdzenie, że miłość do dziecka jest czysta. Wręcz odwrotnie, jest bardzo egoistyczna, ponieważ rodzic nie kocha dziecka bezwarunkowo. Kocha ja ZA TO, że jest JEGO dzieckiem. I ma wobec niego mnóstwo planów i oczekiwań. Podobnie dzieci kochają rodziców za to, że są ich rodzicami. Nawet te maltretowane, gwałcone i przypalane papierosami. Bo niekochane dziecko nie przestaje kochać rodziców, przestaje kochać jedynie siebie.

Po drugie, niestety niewielu ludzi doświadczyło prawdziwej miłości. Większość bywa zakochana, owszem, niektórzy do szaleństwa, ale zakochanie koło miłości nawet nie stoi. Zakochanie wynika jednie z deficytów. I sprawia, że człowiek prawie tonie w emocjach, naćpany po uszy własnymi hormonami.

Wiem, że literatura i filmy uczą nas, że im więcej cierpienia, łez i tym podobnych szopek, tym większa miłość. Nic bardziej mylnego. Dramat oznacza zawsze zależność. Za dramatem kryje się trauma dzieciństwa, lękowy styl przywiązania jednego z partnerów, strach przed samotnością, kompleksy, szantaż emocjonalny itp.

Prawdziwa miłość zaś jest cicha, intymna, łagodna, kojąca, pewna i bezpieczna. W prawdziwej miłości brak jazd po bandzie, zawiści, kłamstw, gierek etc. Ona nie wywala hormonów pod sufit i nigdy nie ekscytuje.

I tak, można tak kochać przyjaciela. Można też pokochać w ten sposób własne dziecko, rodzica czy partnera. Ale nie dzieje się tak z automatu, przez sam fakt więzów krwi albo szaleńczego zakochania. Do takiej miłości się dorasta. Choć są i tacy nieliczni szczęściarze, którzy byli w ten sposób kochani przez własnych rodziców. Ci dosłownie wynoszą ją z domu.

W takiej miłości brak zazdrości o cudze szczęście.

Massovsky Odpowiedz

Życie. Samo życie.

Dragomir Odpowiedz

Lepsze to niż feministka.

Dodaj anonimowe wyznanie