#mDB0x
Popadałam w coraz większą depresję. Znalazłam pokój w studenckim mieszkaniu i udawałam, że studiuję. Tak naprawdę wszystko mnie dobijało. Ludzie, z którymi mieszkałam, a były to gruchające pary, ludzie na uczelni, spadające liście, ludzie w tramwaju. Któregoś dnia po prostu nie wstałam na zajęcia i od tego czasu na nie nie chodziłam.
Mijały miesiące. Współlokatorzy się mnie pozbyli. Po prostu któregoś dnia oznajmili, że do mojego pokoju wprowadza się para znajomych. Byłam już tak obojętna, że na drugi dzień mnie tam nie było. Rzeczy pozwolili przechować w piwnicy. Akurat szykowało się wolne, więc w pociąg i do domu. Jak wyszłam z pociągu, automatycznie założyłam uśmiech na twarz, aby rodzice poczuli, że się cieszę. W rzeczywistości już dawno umarłam w środku. Udawałam, że na uczelni jest OK, w mieszkaniu super. Zbliżał się dzień wyjazdu „na studia”, a ja zdałam sobie sprawę, że muszę odgrywać szopkę, ale przecież nie miałam gdzie mieszkać. Oczywiście myślałam nad wyznaniem prawdy rodzicom, ale jakoś nie mogłam. Pojechałam. Nie wiedziałam, co robić, gdzie się udać, znajomych nie było wielu, jednak w bezsilności postanowiłam zadzwonić do koleżanki, z którą wiele mnie kiedyś łączyło. Nie było jej w mieście, ale powiedziała, od kogo mogę odebrać klucz i wysłała adres. W mieszkaniu studenckim skierowałam się prosto do jej pokoju, zamknęłam na klucz i nie wychodziłam.
Po jakimś czasie przyszła jej współlokatorka (też ją znałam) i z wielkimi pretensjami rzuciła w moją stronę niemiłe słowa, bo ona nic nie wie, że ja tu jestem. Jak taka dupa wołowa rozbeczałam się i uciekłam z tego mieszkania na dworzec. Było późno, kasę miałam odliczoną, stać mnie było na kawę. I tak zostałam bezdomną... Na dworcu spędziłam 2 tygodnie. Początkowo udawałam nocami, że czekam na pociąg, ale później kiedy zobaczyłam, jak mnie obserwuje ochrona, postanowiłam przerzucić się na autobusy. Jeździłam całymi dniami po mieście, zmieniałam trasy, potem przesiadałam się w nocne. W końcu nadeszła zimniejsza noc i jedyne co przyszło do głowy, to klatka schodowa mojego byłego mieszkania. Znałam kod. To było okropne doświadczenie, natknęli się na mnie bezdomni. Uciekłam i na drugi dzień wróciłam do domu. Powiedziałam prawdę.
Do dziś mam koszmary z tego okresu...
To dość brutalne, ale tak wygląda życie. Nie daje się Nam czasu na przepracowanie żałoby, tym bardziej jeśli strata jest nagła i druzgocząca. Bo przecież życie się nie zatrzymuje - nadchodzi kolejny dzień kiedy trzeba iść do pracy, szkoły, wykonywać codzienne obowiązki. Na umowie o pracę niby jest 1-2 urlopu w przypadku śmierci bliskiego, ale to jest nic jeśli trzeba przeorganizować swoje życie, przejąć część zadań czy stworzyć nowe plany. Dobrze jest mieć wtedy przy sobie taką naprawdę zaufaną osobę, która pomoże zorganizować dziekankę na studiach, jakiś urlop bezpłatny czy po prostu zaoferuje schronienie. Kogoś, kto nami potrząśnie gdy się zatrzymamy. Ty takiej osoby nie miałaś, bardzo Ci współczuje, ale mam nadzieję, że wyszłaś już na prostą i poukładałaś swoje życie na nowo.
Myślę, że powinnaś skorzystać z terapii, która pomoże Ci złapać równowagę i do końca przepracować żałobę.
Żeby kimś potrząsnąć trzeba wiedzieć co się dzieje. Jeśli ktoś cały czas udaje, że wszystko jest ok to jak masz wiedzieć, że jest źle? Ludzie w bardzo różny sposób przeżywają tragedie. My jako nacja jesteśmy słabi we wspieraniu ludzi w takich bardzo trudnych chwilach i widać, że tu bliscy mocno naciskali na życie dalej. Ale autorka też nie powiedziała im, że ona nie daje rady w ten sposób. Pytanie czy to wynikało z tego, że nie umiała tego powiedzieć, czy aż tak duża była presja ze strony bliskich czy połączenie tych czynników na nią wpłynęło. Natomiast nikt nie czyta w myślach innym.