Parę lat mojego dzieciństwa mieszkałam w mieście, ale jak zmarli moi dziadkowie, to przenieśliśmy się z rodzicami na wieś. Lubiłam tam spędzać weekendy, więc ucieszyła mnie wiadomość o przeprowadzce. Muszę przyznać, że jako dziecko miałam masę szalonych pomysłów, począwszy od bezmyślnego niszczenia kwiatków u dyrektorki podstawówki (do dziś nie wiem, co mną kierowało), po robienie mikstur z paszy, okruszków cegieł startych na tarce, jakichś trujących nawozów do zboża i podawanie później tego kurom sąsiadów (na szczęście nigdy żadnej nie udało mi się otruć, uff...). Nie pytajcie, dlaczego to wszystko robiłam, bo nie wiem. W wolnych chwilach łapałam też muchy i inne robactwo, np. chrabąszcze. To był ulubiony przysmak kur moich rodziców, więc jak tylko pojawiały się na drzewach, właziłam tam, strząsałam i zbierałam do słoika, aby później nakarmić nimi kury.
Pewnego razu na jedno drzewo już nie dało rady wejść bez drabiny (oczywiście żadnej w pobliżu nie było), więc co zrobiło mądre dziecko? Ano wzięłam kijek do nart (taki z bardzo ostrym metalowym końcem) i rzucałam w gałęzie drzew, strząsając chrabąszcze. Do czasu aż nie zdążyłam odskoczyć i kijek wbił mi się z impetem w policzek, tuż obok oka. Nie zdawałam sobie sprawy, co właśnie się stało i co mogło się stać i jako dzielna i silna dziewczynka, bez uronienia choćby łzy, poszłam do łazienki, przemyłam ranę (głęboką, ale w sumie krew nie lała się strumieniami) i wróciłam do swoich „zabaw”.
Do dziś mam bliznę po tych zabawach, a rodzice wciąż są przekonani, że zadrapałam się gałęzią, tak jak im wtedy powiedziałam.
Dodaj anonimowe wyznanie