#aPQDf

Przypominam sobie podstawówkę... Do mojej klasy dołączyłem w połowie 2 roku (stare 8 klas), więc z grupą nigdy nie byłem tak do końca zgrany. Dobrze się uczyłem, nie chuliganiłem, a klasa była dość mieszana pod tym względem. Uczyliśmy się angielskiego, póki po zmianie dyrektora, w 6 klasie, nie przeszliśmy na niemiecki. Nauczycielką została pani od chemii po zrobieniu kursu (podobno mieszkała kiedyś kilka lat w Niemczech). Dla mnie przedmiot był bajecznie prosty — dawniej mieszkałem przy niemieckiej granicy, a w telewizji ciągle leciały niemieckie programy z bajkami, potem zainteresowałem się anime, a to mogłem oglądać tylko na niemieckich kanałach. Siłą rzeczy nauczyłem się języka (a w zakresie nauki języków mam trochę ponadprzeciętne zdolności — dziś znam ich już 5 poza polskim). Często zdarzało mi się poprawiać nauczycielkę na lekcjach (nie miała do mnie żalu). Standardem było, że przychodzili do mnie koledzy i koleżanki, jak musieli napisać jakiś trudniejszy tekst, czy to na zadanie domowe, czy na wypracowanie. A ja w ramach zemsty na niektórych, którzy mi szczególnie dokuczali, a nic prawie się nie uczyli, czasem w tekście umieszczałem kwiatki, głupie wstawki, np. gdy miał być opis jakiegoś kurortu wypoczynkowego: „Pogoda jest wyśmienita. Różowe jednorożce często bawią się z gośćmi, którzy lubią chodzić w zbrojach z pomponami...” albo „Motyle często zjadają tam koty, bo smakują im jak ludzkie mięso”. Miałem potem niezły ubaw, jak nauczycielka i ci, co coś potrafili, zwijali się ze śmiechu. A czytający nie mógł wyjawić, że ja mu podyktowałem pracę ani się ze mną „policzyć”, bo raz, że straciłby źródło zadań domowych i wypracowań (rzadko się tak mściłem), a dwa, że byłem dość postawny i mimo że byłem nad wyraz spokojny, to w tych kilku bójkach pokazałem, że bezkarnie nie dam się szarpać (dzięki, tato, za posłanie mnie dość wcześnie na karate i judo)...
Wtedy to był ubaw — teraz trochę mi wstyd, że tak żartowałem z kolegów...
Dodaj anonimowe wyznanie