#XIf4e

Ostatnio dowiedziałem się, że byłem strasznym nauczycielem matematyki. Czemu? Bo na każdych zajęciach narażałem studentów na stres.

Na swoich zajęciach nie rozwiązywałem zadań — robili to studenci. Sam bardzo źle wspominam zajęcia, na których prowadzący rozwiązywał ciągiem zadania i nie wymagał od studentów żadnego zaangażowania. Zasada była prosta — ja daję listę zadań do opracowania na następne zajęcia, podczas których każdy mógł się zgłosić do zaprezentowania swojego rozwiązania. W przypadku braku chętnych wybierałem z listy osobę, która to zadanie zrobi. Osoba przy tablicy nie była zostawiana sama sobie — zawsze śledziłem jej poczynania, korygowałem błędy, podsuwałem potrzebne wzory, a czasem, jak trzeba było się spieszyć z materiałem, wręcz dyktowałem. Było aktywizowanie pozostałej części grupy (pytania o wzór, wskazanie błędu, wynik jakiegoś działania...), były jakieś punkty za aktywność, była możliwość dyskretnego zasygnalizowania mi, że się nie chce być wywoływanym do tablicy (ktoś się wstydzi albo najzwyczajniej w świecie ma wyrąbane). Nie było żadnych kar (no ewentualnie zaznaczenie na liście, że wyznaczanie danego studenta do rozwiązania zadań jest stratą czasu, choć osoby tak ukarane odczytałyby to raczej jako nagrodę).

Ogromną zaletą rozwiązywania zadań przez studentów jest możliwość uczenia się na błędach — przy niektórych ciekawszych błędach urządzałem krótki wykład na temat tego, czemu się tak nie powinno robić, zazwyczaj z jakimś przykładem. Lepiej, żeby taki błąd pojawił się na tablicy, niż żeby miał się pojawić na kolokwium. Generalnie starałem się wszystko organizować w sposób jak najmniej stresujący dla studentów, ale skargi i tak się pojawiły...

„Publicznie strofuje studentów, którzy popełnili błąd przy tablicy”.
Uwaga bardzo cenna, po niej przy błędach z serii „zatrzymajmy się nad tym na chwilę” zacząłem prosić studentów stojących akurat przy tablicy, żeby usiedli, bo w ferworze tłumaczenia często nie zauważałem, że od kilku minut przy tablicy stoi wystraszony osobnik niewiedzący, co ze sobą począć :)

„Do tablicy wywołuje tylko dziewczyny i obelżywie na nie patrzy”.
To akurat była grupa, w której 90% stanowiła płeć piękna, a przedstawiciele płci niepięknej zgłosili, że nie chcą być pytani na zajęciach — naturalną koleją rzeczy było wywoływanie tylko kobiet. Druga rzecz jest taka, że nie da się śledzić tego, co się dzieje na tablicy, nie patrząc w jej stronę. Jedyne co mogłem zrobić, to spróbować ograniczyć pierwiastek obelżywości w moim wzroku. Chyba mi się udało, bo podobna skarga więcej nie wpłynęła :)

Mam nadzieję, że to wyznanie pozwoli choć części z Was inaczej spojrzeć na swoich nauczycieli i być może pokonać strach przed odpowiadaniem przy tablicy :)
Viczki Odpowiedz

Ten, kto ma ochotę uczyć się poprzez popełnianie błędów na tablicy, sam się do tego zgłosi.
Są też tacy, którzy po prostu mają na to wyrąbane i w sumie to ich problem, jeżeli będą mieli później problem ze zdaniem.
Jest też grupa osób, dla której jest to po prostu na tyle stresujące doświadczenie, że nie dośc, że będą otrzepywać się ze stresu do wieczora to jeszcze i tak nic im nie zostanie w głowie. Tacy ludzie i tak później nadrabiają zadania w domu, żeby później nie wypaść źle na egzaminie.
Nie chcesz mieć skarg, to wywołuj tylko tych, którzy sami chcą. Takie to trudne?
To nie są małe dzieci, które należy zmuszać, dajmy na to, do mycia zębów tylko dorośli ludzie, którzy sami powinni potrafić określić korzyści i straty z tym związane i ocenić, czy chcą to robić. Tak samo jest z rozwiązywaniem zadań przy tablicy.

U mnie na studiach nikt nie był zmuszany rozwiązywania zadań, ale były za to punkty, które później pozwalały podnieść końcową ocenę nawet o jeden stopień. Wiele osób specjalnie uczyło się zawsze kilku zadań żeby później zgłosić się do przynajmniej jednego na każdych zajęciach.

Tylkopoco

Jak u mnie był taki system, to zgłaszały się w kółko tylko dwie osoby które umiały i leciały przez dane zadanie. A ci co nie umieli, nadal nie umieli, ale bali się odezwać bo im się wydawało, że tylko oni nie umieją.

Viczki

@Tylkopoco No to już ich problem.
Tak, jak mówię - są dorośli i niech sobie sami szukają sposobu na to, jak zdać. Dla jednych będzie to wałkowanie zadań z pomocą nauczyciela przy tablicy, a dla drugich spokojne przestudiowanie tego samego w domu. Inne legalne wyjście to jeszcze jakieś korepetycje we własnym zakresie. Niech każdy wybiera to, co jest dla niego najwygodniejsze. Czasowo, psychicznie i finansowo.
Nauczyciel akademicki jest od tego, żeby przekazać informacje i później je sprawdzić a nie od tego, żeby narzucać komuś sposób nauki.

dajciespokojserio Odpowiedz

Usprawiedliwianie własnego lenistwa?
W przykładzie wyżej to tylko strata czasu na dojazdy. To samo można zrobić w domu, szukając info w necie.
Jeśli trzeba rozwiązywać samemu, to po co w ogóle nauczyciel? Wolę patrzeć jak rozwiązuje zadanie. Wtedy mogę przeanalizować i ewentualnie zadawać pytania. Skąd mam wiedzieć, jak rozwiązać problem, jeśli nikt mi tego wcześniej nie pokazał?

Jak nauczysz się szybciej składać samochód?
Jak ktoś postawi cię przed górą części i każe to razem złożyć, a on sobie popatrzy?
Czy jeśli najpierw pokaże, co z czym łączyć, i w jakiej kolejności?

Patrzyłeś się na tablicę a nie na te dziewczyny?
Niektórzy faceci gapią się w obleśny sposób, prawie ślinią i myślą, że tego nie widać.

jfk

"To są studia. Tu się studiuje, a nie jest się nauczanym".
Takie słowa usłyszałem na jednym z pierwszych wykładów na uczelni i było w nich bardzo dużo prawdy.
Tak, można nauczyć się samemu w domu. Wykłady, podobnie jak całe studiowanie, nie są przecież obowiązkowe.
Przykład z samochodem także jest skrajnie nietrafiony. Manualnych rzeczy człowiek uczy się zdecydowanie szybciej po prostu je robiąc, a nie patrząc jak ktoś inny robi. Oczywiście potrzebne jest czyjeś wsparcie, zwłaszcza za pierwszym razem. Ale generalnie zdecydowanie lepiej będziesz rozumiał i pamiętał dlaczego przykręcasz jakąś śrubę jeśli ktoś ci powie: przykręć tę śrubę, niż jeśli pokaże ci jak sam ją przykręca.

82337

Według przykładu - najszybciej nauczysz się kiedy ktoś najpierw pokaże, a później zrobisz to sam z jego wsparciem. Nie ma innej drogi. Od samego patrzenia jeszcze nikt się nie nauczył. Sama jestem nauczycielką matmy i jak robiłam pokaz jak rozwiązuje zadania (mimo, że naprawdę dobrze tłumaczę krok po kroku) to efekty uczenia były mierne, w porównaniu z tym jak zrobiłam pokaz przez pierwsze 5 min, a później rozwiązywali po kolei na tablicy. No nie oszukujmy się, wykład z robienia zadań jest cholernie nudny i koncentracja siada po pierwszych 15 minutach. No i zawsze mam z tyłu głowy, że jak robię tylko pokazówkę to uczniowie równie dobrze mogliby sobie włączyć filmik na YouTube. To co wyróżnia pracę z nauczycielem a z filmikiem to to, że nauczyciel może pokierować, poprawić, zobaczyć co sprawia trudność. Tu jest wartość i sekret skuteczniejszej nauki, a jak tylko ja się produkuje przy tablicy to tego nie ma

Dodaj anonimowe wyznanie