Mój tata jest weterynarzem. Takim z poczuciem humoru. Wczoraj przyszedł do domu i miał dziwny wyraz twarzy, więc pytam, czy wszystko OK. Tata tylko westchnął i usiadł. No więc pytam, jak było w pracy, a on na jednym wdechu: „Musiałem dziś wytłumaczyć kobiecie, że kleszcze, które usuwała pęsetą z brzucha swojej suczki, w istocie były brodawkami...”.
To są takie momenty w życiu, kiedy wstaję bez słowa i otwieram tacie browarka :v
Mój facet nie należy do osób wylewnych, to raczej taki cichy introwertyk. Ostatnio zapytałam go, co takiego sprawiło, że chciał się ze mną spotykać po naszym pierwszym wspólnym wyjściu. Powiedział: „No bo ty tyle gadałaś, że ja już nie musiałem”.
Ot, romantyk :)
Niedawno obchodziłam swoje 18. urodziny. Rodzina ciągle się mnie pytała co takiego chcę na nie dostać, ale akurat zbierałam na coś, więc prosiłam wszystkich o pieniądze. Ale nie wszystkim się to spodobało, bo to osiemnastka, to trzeba prezent. Więc wymyślili, że kupią mi lekcje, żebym się uczyła jeździć i zdała na prawko. Moja mama sikała ze szczęścia normalnie, bo od dawna już mi zawracała głowę tym prawem jazdy, że mam zrobić, bo to super, że będę mogła wszędzie jeździć i bla bla. Problem w tym jest taki, że nigdy nie przeszkadzała mi jazda autobusem czy tramwajem i nie wyobrażam sobie siebie jako kierowcy. Po prostu. Mam dwie lewe nogi, brak koordynacji ręka-oko, a jak siedzę na miejscu pasażera, to moja mama ma mnie dość, bo jak jedziemy, to zawsze mówię: „Jedź wolniej, zaraz wjedziesz mu w dupę” i ogólnie sram w gacie. Więc rodzince kategorycznie zabroniłam kupowania mi lekcji itp. W dniu urodzin, podczas wręczania mi do rąk koperty, już wiedziałam, co to jest. Więc jednak mi kupili. Potem, gdy rozmawiałam z mamą, zostałam nazywana egoistką, bo nie doceniam prezentu, że rodzina się tak wykosztowała.
Ja to naprawdę doceniam, uwierzcie mi, wiem, jaki to był wydatek i to naprawdę miły gest... ale ja się do tego nie nadaję. Boję się, że prędzej zabiję siebie i instruktora, niż zdam to prawko.
W trakcie małej rodzinnej imprezki zostałam postawiona przed faktem dokonanym, mianowicie jako że wszyscy już wypili po drineczku, to ja muszę odwieźć babcię. No więc wsiadamy do samochodu i jedziemy. W połowie drogi babcia zorientowała się, że wnusia żuje gumę. No i panika... „Olaboga! Udusisz się! Zakręt będzie i połkniesz! Moja koleżanka kiedyś się zadławiła, cała sina była, następnego dnia umarła! Wypluj to! Wypluj!” Argumenty absurdalne, ale babcia tak mnie nastraszyła, że wyplułam...
Dotarłyśmy na miejsce, babcia wysiada pod swoim blokiem. Nagle wraca do auta i krzyczy do mnie na całe osiedle: „Ale pamiętaj, BEZ GUMY!”. :D
Dyżur na SOR-ze zaczynam o 8.00, na sali obserwacyjnej dwóch pacjentów. W tym pijak 3,6 promila. Śpi, leci kroplówka, śmierdzi nieziemsko, ale przynajmniej się nie awanturuje. Będzie „wesoło”, gdy zobaczy rachunek (brak ubezpieczenia, uraz głowy, musiała być tomografia). Cieszę się, że są wolne łóżka na OBS-ie. Z rana względny spokój, zgłaszają się pacjenci. Da się ogarnąć. Po 11.00 rozkręca się, pacjenci ze skierowaniami z przychodni (połowy nie powinno tu być, każdego trzeba zbadać, bo wśród nich są osoby wymagające opieki). Ratownicy przewijają się non stop. W międzyczasie trzy karetki przywożą ofiary wypadku. Ludzie na korytarzu widzą, kto przyjeżdża, ale zaczyna robić się nerwowo.
Ok. 17.00 poczekalnia pełna. Przyjmuję jednego za drugim. Część przekazana na oddział, część odesłana do domu. OBS niestety od kilku godzin pełny (wciskam tam na siłę faceta z migotaniem). W międzyczasie karetki, w tym dwie zawałowe. Zawał... ufff! Można przekazać od razu na kardiologię, wezmą ich do pracowni hemo, mają duże szanse, żeby z tego wyjść. Co chwilę do mojego gabinetu wchodzi kobieta, upominając się, że czeka, dwie godziny temu oddała skierowanie i nadal nikt się nią nie zajął (w wywiadzie pierdoła, pacjentka w stanie bardzo dobrym, nie zgłasza żadnych dolegliwości, więc musi poczekać).
19.00, karetka. Facet 41 lat, lista chorób i zażywanych leków nie ma końca. Jego płuca dosłownie zalewa krew, jest też wszędzie dokoła. Potrzebuję pomocy. Dostaje leki, zabezpieczamy go, pobieramy badania. Przychodzą starsi, mądrzejsi, potwierdzają to, czego się obawiam. Mężczyzna świadomy, sam wie, jak się to skończy. Podpisuje papiery, nie chce uporczywej terapii, nie chce nawet respiratora. Prosi, żeby nie mówić żonie, „pracuje za granicą i tak nie przyjedzie teraz, a tylko będzie się martwiła”. W międzyczasie ona do niego dzwoni, a ten kłamie, że wszystko OK i żartują. Później rozmawia z córeczką, żeby była grzeczna u dziadków, bo nie wiadomo kiedy tata wróci. Znowu wchodzi kobieta z pierdołą, żądając mojego nazwiska, bo pisze skargę. Podaję i zamykam drzwi. Facet prosi, żebym po wszystkim osobiście zadzwoniła do żony. I chciałby, żeby przestało boleć, nie chce też być sam. Robię wszystko co mogę i na co on się zgadza.
02.00, wychodzę ze szpitala. Facet zmarł, ale byłam przy nim do końca. Żona powiadomiona, jest już w drodze – „czułam, że kłamie”. W domu powinnam być kilka godzin temu. Mąż wyrzuca mi to, gdy w końcu kładę się obok niego. Patrzę na niego i myślę, co zrobiłabym na miejscu tego faceta. Czy też umiałabym tak udawać...
Trzy dni później tłumaczę się szefowi. Wpłynęły na mnie dwie skargi tego dnia. Była też żona, dziękuje, że mąż nie był sam.
Codziennie nienawidzę tej pracy i codziennie ją uwielbiam. Czasem nie mam sił, ale jutro znowu wyjmę stetoskop i zrobię, co mogę.
Jestem młodym lekarzem i chciałbym anonimowo poinformować, że jestem nim tylko w trakcie dyżuru. Na imprezach, weselach i przyjęciach towarzyskich pragnąłbym nie odpowiadać na pytania związane z kolonoskopią. Na pogrzebach i stypach również.
Dziękuję każdemu, kto poświęcił temu postowi chwilę uwagi. Życzę wiele zdrowia!
Moja siostra ma toksycznego męża, ale nie chce od niego odejść. On szarpie ją, popycha, oskarża o zdradę, wywala z domu, potem przeprasza, a siostra leci jak na skrzydłach, bo tym razem będzie inaczej. Nie chce zgłaszać tych akcji na policję, bo „przynajmniej dziecko kocha” – i rzeczywiście, syn to jego oczko w głowie. Oczywiście tłumaczyliśmy jej wszyscy, rodzice, przyjaciele. Proponowaliśmy pomoc. Nie chciała.
Za każdym razem po „akcji” zajmowałam się nią i siostrzeńcem, brałam urlop w pracy, wyręczałam w obowiązkach. A muszę dodać, że przychodziła w różnym stanie – w środku nocy, w piżamie, z podbitym okiem. Aż przychodził jej mąż z jakimiś badylami. W ciągu 10 sekund była gotowa do wyjścia.
Gdy po raz setny zjawiła się u mnie z synkiem, bo szanowny mąż stwierdził, że zupa była za słona, odmówiłam jej pomocy. Poszła do rodziców.
Jestem wyklęta przez całą rodzinę, bo powinnam ją przyjąć, przenocować, nakarmić, pocieszyć, wykurować, żeby mogła wrócić do swojego męża.
Tydzień temu były moje urodziny, nikt nie zadzwonił. Nie dostałam nawet SMS-a z życzeniami. Od nikogo. Przykro, ale i tak uważam, że dobrze zrobiłam.
Kiedyś wychodząc od kolegi, zobaczyłem obok śmietnika karton kaset VHS pośród stosu różnych bibelotów. Każda kaseta opisana tylko datą, w stylu „17.02.1997” i inne daty z lat 90. Zaciekawiło mnie to, więc załadowałem karton do auta, w domu wygrzebałem z piwnicy swój dobrze zakonserwowany odtwarzacz kaset VHS i zabrałem się do oglądania zdobycznych kaset.
Nigdy w życiu czegoś tak nie żałowałem. Co było na filmikach? Jakiś osiedlowy psychol postanowił nagrywać wszystkie sesje „karania” swoich małych dzieci. Nie wchodząc w drastyczne szczegóły, powiem tylko, że jedna kaseta wystarczyłaby, by posadzić go w więzieniu na długie lata. Spakowałem te kasety i poleciałem na policję. Nawet dwaj policyjni wąsaci twardziele zbieleli na twarzy, gdy oglądali nagrania. Cwaniak jednak wywinął się od odpowiedzialności w naprawdę skuteczny sposób: zmarł sobie spokojnie dwa miesiące wcześniej. To właśnie dlatego jego rzeczy trafiły na śmietnik, gdy opróżniano mieszkanie. Nikt z jego dzieci po nie nie przyszedł, nie dziwię się dlaczego.
Co do dzieci, to zabawiłem się w detektywa i ustaliłem to: jedno dziecko to alkoholik, „żul uliczny” w tym samym mieście, śpi po bramach albo wygraża samochodom. Drugie dziecko uciekło gdzieś w Polskę, znalazłem profil na FB, ta osoba ma na pierwszy rzut oka normalne życie, ale twarz i oczy ma takie smutne, mroczne, i wygląda starzej o 10 lat od swojego wieku kalendarzowego. Nie ma też partnera ani dzieci.
Smutne.
Zostałem oskarżony o pobicie.
Mam ponad 210 cm wzrostu i najzwyczajniej na świecie w kogoś po prostu wszedłem, bo go nie zauważyłem.
Kupię garba.
Pod koniec podstawówki rozłożyła mnie dłuższa choroba. Nie była jakaś bardzo ciężka, ale musiałem siedzieć w domu i z nudów zaczynałem już łazić po ścianach. Co jeszcze istotne dla tej historii, byłem już na tyle „dorosły”, że rodzice bez obaw zostawiali mnie samego. Aż do pewnego feralnego dnia...
Rodzice poszli do pracy, poranny maraton kreskówek w telewizji się skończył, a ja zacząłem się rozglądać za jakimś ciekawym zajęciem. Nie pamiętam co dokładnie wymyśliłem, ale potrzebowałem coś z szafy, gdzie trzymaliśmy artykuły gospodarstwa domowego, czyli właściwie mydło i powidło. Jak tam grzebałem, to wpadła mi w ręce nowa żarówka, taka zwykła gruszka, i w tym momencie, niczym wizja w filmie fantasy, przypomniała mi się historia opowiadana przez kuzyna. Pewnie już się domyślacie jaka to opowieść – nie da się włożyć żarówki do ust i potem normalnie wyjąć, czyjś kumpel/wujek/szwagier tak zrobił i musiał jechać na pogotowie itd. Na moją zgubę, mój mały głupi mózg uznał, że to przecież niemożliwe, bo jak się da włożyć, to musi się też dać wyjąć. I oczywiście, jak każdy szanujący się idiota, od razu postanowiłem to udowodnić. Pobiegłem do łazienki, stanąłem przed lustrem, rozdziawiłem paszczę... Weszła. Dobra, to teraz wyciągamy – próbowałem raz, drugi, trzeci, piąty, dziesiąty... nic. Bez pomocy sobie nie poradzę. Tylko skąd wziąć pomoc, skoro nie dam rady zadzwonić do rodziców, a do sąsiada też nie pójdę, bo nie mogę wyjść z domu?
Te kilka godzin (3-4), które przesiedziałem na podłodze w łazience, czekając na rodziców i wyobrażając sobie, że ta żarówka utknęła mi gębie na zawsze, to był chyba jeden z najgorszych momentów mojego życia. Miałem szczęście, że akurat tego dnia ojciec skończył wcześniej, bo siedziałbym tak do wieczora. Jak tylko zobaczył co narobiłem, zapakował mnie do samochodu i zawiózł do szpitala, a po drodze dostałem taki opi*rdol, jak nigdy przedtem ani potem... A, no i następny raz, jak zostałem sam w domu, miał miejsce dopiero jak skończyłem 18 lat.
PS Nie mam żadnej traumy związanej z żarówkami :)
Dodaj anonimowe wyznanie