Moja dziewczyna od wielu lat choruje na ciężką depresję. Depresja ta jest po części spowodowana jej sytuacją rodzinną, mianowicie przemocowi psychicznie oraz wiecznie skłóceni rodzice i rodzeństwo. Stety niestety dziewczyna jest osobą o naprawdę wielkim sercu i do dziś stara się w jakiś sposób tę rodzinę „naprawić”. Wspieram ją jak tylko mogę, uspokajam, kiedy ma gorsze dni, wożę jej jedzenie, kiedy nie ma siły nawet wyjść z łóżka. Jednak oboje jesteśmy studentami i nie mam środków, za które mógłbym sfinansować jej terapię. Leki, które bierze, coraz słabiej na nią działają. Boję się, że pewnego dnia ją po prostu stracę.
Wiem, że to nie jej wina, że jest w takim stanie. Jednak coraz częściej przyłapuję się na złości na nią, że wciąż trwa przy tej rodzinie i daje jej się wykorzystywać, co tylko pogarsza jej stan. Starsza siostra chce „pożyczyć” pieniądze, których nigdy nie odda? Proszę bardzo. Młodszy brat potrzebuje pomocy w nauce, za którą nawet nie podziękuje? Jasne, że pomoże. O tym, co potrafią odstawić jej „rodzice” nawet nie będę wspominał, bo nigdy nie skończę tego wyznania. Coraz częściej odwołuje nasze wyjścia, bo ojciec/matka/siostra/brat czegoś od niej potrzebuje na już. I nie miałbym nic do tego, gdyby nie to, że to się dzieje cały czas. Czuję się po prostu spychany na bok na rzecz rodziny, która jest rodziną tylko na papierze.
Kocham ją całym sercem, ale martwię się, że to się nigdy nie zmieni. Że już zawsze będzie wspierać tych ludzi, którzy widzą w niej jedynie służkę. Boję się też, że wpłynie to na nasze przyszłe wspólne życie. Ja już po prostu nie wiem co robić.
Nie lubię pracować. Nie cierpię wstawać rano i iść do zakładu pracy. Nie znoszę robić tam rzeczy, których efekt zobaczę za jakiś czas. Nie mogę patrzeć na współpracowników. Uwielbiam za to po pracy iść do sklepu i kupować składniki na obiad. Ba! Już o 12 planuję co ugotować. Potem prasowanie, jak nie ma co, to wyciągam np. same spodnie z szafy, tak dla rozrywki. W międzyczasie coś umyć, poszyć na maszynie, wstawić pranie... Kocham mój dom. Uwielbiam robić posiłki dla mojego męża. Sprzątać, prać, piec, prasować. Nie mam na to czasu, bo praca, przez co czuję się chronicznie nieszczęśliwa...
Pięć lat studiowania na uniwerku, pisanie magisterki, podyplomowe... A ja tak bardzo chciałabym być kurą domową...
We wrześniu postanowiłam, że wracam do Polski, mieszkałam za granicą prawie dwa lata. Do Polski wróciłam w październiku i od tamtego momentu szukam pracy. W grudniu zaś do Polski wrócił mój narzeczony. Oboje uznaliśmy, że lepiej będzie dla nas obojga mieszkać w kraju – mamy dwójkę dzieci, między którymi jest różnica niespełna trzech lat.
Po powrocie szukałam pracy gdzie się da, w przeciągu miesiąca wysłałam chyba ze 100 CV, jednakże nikt się nie odzywał. Gdy mój narzeczony poszedł porozmawiać o pracy, dostał ją od strzała, ja natomiast wciąż byłam w trakcie szukania.
Dziś, gdy minęło już 5 miesięcy od mojego powrotu do kraju, wciąż nie mam pracy, ponieważ każdorazowo gdy wysyłam CV, nie ma żadnej informacji zwrotnej.
Kilka dni temu dostałam w końcu zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną w pewnej sieciówce spożywczej, jednak niestety pracy nie dostałam – mimo doświadczenia.
Dwa dni temu mój ukochany narzeczony zamiast mnie wesprzeć słowem, powiedzieć np. „w końcu ktoś się odezwie, nie poddawaj się w szukaniu”, wydarł się na mnie, że jestem lebiodą, bo nie umiem znaleźć sobie żadnej pracy. Sprzeczka potoczyła się do takiego stopnia, że nie odzywa się do mnie normalnie, nawet syn powtarza zachowanie swojego ojca i traktuje mnie przedmiotowo.
Miło, prawda?
W sezonie pracowałam w pewnym pensjonacie w górach. Pomagałam na kuchni i byłam kelnerką. Zakupy były robione na określoną liczbę dań, a jeśli czegoś zabrakło... dodawało się rzeczy z pomyj. Zabrakło ziemniaków? Brałyśmy ziemniaki, które wróciły z sali, płukałyśmy je pod wodą i porcja jak nowa...
Jak dla mnie jest to nie do pojęcia, ale nie miałam nic do gadania, a musiałam pracować.
Tak że życzę wszystkim gościom SMACZNEGO!
Mieszkam na Śląsku, około 20 minut drogi od Czech. I opowiem wam pewną historię, która przydarzyła mi się 3 lata temu.
Były to wakacje, więc postanowiliśmy ze znajomymi pójść na dobrą imprezę. Impreza miała rozpocząć się w piątek, a zakończyć w niedzielę, czyli z grubej rury. Mój 19-letni wówczas łeb nie był zbyt mocny, ale zbliżały się moje urodziny, więc dałem się namówić na kieliszek. I jeszcze jeden. I jeszcze jeden...
I wiele więcej nie pamiętam. Wlałem w siebie chyba z 1,5 litra czeskiej wódki.
Następne co pamiętam, to pobudka o 9 rano w poniedziałek. Obudził mnie kierowca autokaru i poinformował, że dotarliśmy na miejsce. Ale dlaczego to było k*rwa Wilno, to ja do teraz nie mam pojęcia.
Po wyjaśnieniu sprawy kierowca zaoferował, że gdy będzie wracał, weźmie mnie ze sobą do Katowic. I koniec końców wróciłem w środę do domu.
Mama do teraz myśli, że spałem u kolegi.
Gdy byłam małą dziewczynką, przesympatyczny kolega dał mi radę odnośnie do bycia uprzejmym. Przekonał mnie, że każdemu na ulicy zrobi się ciepło na serduchu, jak będę pokazywać środkowy palec.
Zwyczaj ten praktykowałam do czasu, aż mamie nie zwróciła uwagi sąsiadka, że jej córa biega z uśmiechniętą gębą, pokazując innym, żeby się (ekhm) bujali.
Od ponad 10 lat mieszkam za granicą. Mam tutaj dom, pracę, którą bardzo lubię, cudownych przyjaciół i partnera, którego kocham. Kocham też moje miasto, parki, lasy, kocham ludzi, otwartość, tolerancję i kulturę. W Polsce natomiast mam rodziców, których bardzo kocham, brata, bratanków, dziadków, którzy są już koło 90. I tak bardzo nie potrafię pogodzić tych moich dwóch żyć... Czuję, że to kraj, w którym obecnie mieszkam, jest moim domem. Nie tęsknię za Polską samą w sobie. Ale potwornie tęsknię za ludźmi. Za moimi najbliższymi. Za dziećmi mojego brata, które tak bardzo mnie kochają. Gdy przyjeżdżam, nie odstępują mnie na krok. Niedawno były piąte urodziny mojej bratanicy. Gdy już zdmuchnęła świeczki, przyszła do mnie i powiedziała: „Wiesz o co poprosiłam? Żebyś została tutaj na zawsze”. Serce ścisnęło mi się ze wzruszenia i smutku.
Nie potrafię wybrać. Gdy jestem w Polsce, tęsknię za moim partnerem, przyjaciółmi, moim życiem, ulubionymi miejscami, za ludźmi, otwartością i kulturą. Zdarza mi się płakać po nocach z tęsknoty. Gdy mam wyjeżdżać, mówię, że jadę do domu, bo tak właśnie czuję. A gdy już wrócę, zaczynam tęsknić za rodzicami, za bratem, za dziećmi. Zdarza mi się płakać po nocach z tęsknoty. I gdy znowu mam jechać do Polski, to mówię, że jadę do domu. I już nie wiem tak naprawdę, gdzie jest mój dom. W Polsce, przy rodzinie? Czy w tym drugim miejscu, gdzie zbudowałam swoje nowe życie? Spełnieniem marzeń by było, gdyby moja rodzina przyjechała do mnie i zamieszkała w moim kraju, ale to niemożliwe. Oni nie chcą wyjeżdżać z Polski. Ja nie wyobrażam sobie wrócić. Mój partner nawet nie zna polskiego i też kocha swój kraj. A ja go zbyt mocno kocham, by prosić, aby wyjechał ze mną, choć wiem, że by to dla mnie zrobił. Kocham ich wszystkich i boję się, że niedługo ze smutku i rozdarcia pęknie mi serce.
Kilkanaście lat temu, gdy jeszcze byłam małą dziewczynką, zawsze oglądając telewizję prosiłam tatę, żeby pozwolił mi zagrać w Hugo – gry emitowane w telewizji. Aby zagrać, należało zadzwonić na numer w telewizji i patrząc na telewizor, trzeba było na telefonie wybierać odpowiednie cyfry.
Puenta? Tata wmówił mi, że gra się pilotem.
Jakiś czas temu, wracając do domu pieszo, wyjęłam telefon, spojrzałam na niego i zaczęłam się śmiać. Mijający mnie facet powiedział coś w stylu: „Tak pięknie się pani cieszy i śmieje, od razu widać, że napisał ktoś, kogo pani kocha”.
Prawda jest taka, że śmiałam się ze zdjęcia śpiących razem psa z kotem, gdzie kot używa psich jajec jako poduszki.
Mam 34 lata, żonę oraz kochane dzieciaki. Przez całe moje dorosłe życie uważałem, że alkohol jest moim nierozłącznym atrybutem. Nie było dnia, abym po niego nie sięgał. Głównie piłem piwo, lecz nigdy nie kończyło się na jednym. Później 4-pak, następnie 8-pak i więcej, i tak dzień w dzień. Jak brakowało piwa, to w grę już wchodziła wódka, drinki.
Trafiłem tu kiedyś na post pewnego członka, który opisywał swoją sytuację związaną ze swoim uzależnieniem alkoholowym. Czytałem go jak mantrę każdego dnia. Jak bardzo ja mu wtedy zazdrościłem, że się mu udało... Myślałem, czy ja kiedyś będę miał na tyle wewnętrznej siły i odwagi, aby pokonać głód alkoholowy, aby nie sięgnąć po alkohol, aby następnego dnia obudzić się trzeźwym, aby moje dziecko nie widziało mnie pijącego, aby spojrzeć w lustro i być z siebie chociaż troszkę dumnym, że zrobiłem malutki krok do lepszego jutra, do trzeźwego jutra.
Dzisiaj mija 10 miesięcy, odkąd jestem trzeźwy. Starsze dziecko „odzyskało” ojca. Poświęcam mu więcej czasu na zabawę, spacerki, spędzanie wspólnego czasu. Młodsza urodziła się, jak już nie piłem, więc nie widziała nigdy ojca z alkoholem, z czego jestem cholernie dumny. Bardzo żałuję czasu straconego przy starszym dziecku, że zamiast wspólnie go spędzać, wybierałem alkohol.
Myślałem, że nie ma dla mnie nadziei, że już nie wyjdę z tego gówna. Panowie, walczcie o to, co w życiu ważne. Nie poddawajcie się. Zawsze tli się iskierka nadziei. Ja swoją szansę wykorzystałem. Teraz po czasie uważam, że życie w trzeźwości jest dużo piękniejsze. Świat bez alkoholu jest jeszcze piękniejszy. Dziękuję wszystkim, których posty i komentarze pod nimi motywowały mnie do własnej walki z uzależnieniem. 💪Pozdrawiam
Dodaj anonimowe wyznanie