Na pogrzebie mojego dziadka, który przez całe dotychczasowe życie był moim jedynym ojcem, a przed biologicznym patologicznym padalcem bronił mnie jak mógł, nie uroniłam nawet jednej łzy. Przed czy po pogrzebie tak samo. Mam przez to straszne wyrzuty sumienia, co mnie przygniata, męczy i przez to czuję obrzydzenie do samej siebie. Najgorsze w tym jest to, że nie stać mnie było na kilka łez, ale gdy mój brat został ofiarą ciężkiego rozwolnienia cmentarnego ptaka, nie mogłam powstrzymać śmiechu (podczas pogrzebu!).
Źle mi z tym, bardzo źle.
Mam wrażenie, że moja koleżanka robi maślane oczka na widok mojego taty. Ona niby się wypiera, że nic takiego nie ma miejsca, ale przecież nie jestem ślepa i widzę, jakim wzrokiem wodzi za moim tatą. W ogóle od jakiegoś czasu to jakby głupawki dostała, potrafi gadać tylko o facetach. Wczoraj kolejny raz przyłapałam na mizdrzeniu się do mego taty. A ona tylko wzruszyła ramionami i odparła coś, że chyba nie jestem zazdrosna, skoro mój tata jest wdowcem.
Nie chcę pochopnie zrywać wieloletniej przyjaźni, ale mam coraz mniejszą ochotę zapraszać ją do nas do domu, nie mówiąc już o nocowaniu. Nie będę już pisać o wychodzeniu na siku w koszuli nocnej i majtkach przy pełnej świadomości, że za drzwiami jest tata. Uważam, że to co mówi i jak się zachowuje jest wręcz obrzydliwe.
Nienawidzę, jak ktoś mi mówi, że powinnam iść do ortodonty.
Mam widocznie wystające przednie zęby, a do tego cofniętą żuchwę. Ile się nasłuchałam w życiu, że jestem szczurem, królikiem, wiewiórką i pasztetem – nie zliczę! Cały czas byłam pewna, że to będzie tylko kwestia pieniędzy, odłożę na aparat i z głowy... No to po dwóch latach oszczędzania poszłam na wizytę. Okazało się, że mój problem to nie jest tylko kwestia estetyki. Nie wystarczy wepchnąć górnych zębów na miejsce i wyciągnąć żuchwy do przodu. Moje zęby nie pokrywają się ze sobą na dole i na górze, bo... mam za małą szczękę.
Naprawienie mojego zgryzu to byłby cykl: przygotowanie przedoperacyjne – wyrwanie 4 zębów – operacja – aparat – operacja – aparat.
Jedna z operacji to byłoby rozszerzanie szczęki, a druga dodatkowo ustawienie przesuniętych żuchwy i szczęki w odpowiednich pozycjach wobec siebie. Coś w okolicach 70 tysięcy, ale możliwość częściowej refundacji przez NFZ, bo prawdopodobnie załapałabym się na jakiś program operacji twarzoczaszki. Rozpłakałam się u lekarza.
Nie mogę zdecydować się na takie leczenie.
Już pomijając kwestię kosztów, chciałabym wyglądać normalnie, trudno, zawzięłabym się i jakoś to uciułała. Ale mam przewlekłą chorobę układu kostnego i istnieje prawdopodobieństwo, że stan zapalny zaatakowałby miejsca po operacji. Więc mam wybór: mega krzywy zgryz albo ryzyko bardzo zniekształconych i zniszczonych przez chorobę kości twarzoczaszki. Jestem leczona, leczenie przynosi efekty, ale nigdy nie będę zdrowa – i nigdy nie będę mogła spokojnie zdecydować się na taką operację. Wystarczy mi zdeformowanych nóg, nie potrzebuję do kompletu zdeformowanej twarzy.
Jeżeli ktoś ma wadę zgryzu, to zapewniam Was: jest świadomy istnienia ortodontów. Widocznie w jego życiu są jakieś przyczyny, które powstrzymują go od podjęcia takiego leczenia.
Jestem facetem, którego jedną z największych wad jest to, że ma jeden dosyć staroświecki pogląd.
Jestem ojcem dwóch córek w wieku 8 i 3 lat. Oczywiście kocham swoje dzieci, ale uważam, że posiadanie córek to nie to samo co posiadanie syna, bo w końcu tylko posiadanie syna zagwarantuje mi to, że moje nazwisko przetrwa dalej. Próbuję swoją żonę dyskretnie przekonać na jeszcze jedno dziecko z nadzieją, że będzie syn (w końcu kolejna córka jest bardzo mało prawdopodobna). Ona już nie chce więcej dzieci, twierdzi, że dwójka to wystarczająco. Oczywiście zgadzam się z tym, że dwójka dzieci jest OK, ale jak już pisałem, co innego posiadanie syna, a co innego córki, i to już nawet nie chodzi o samo nazwisko, ale o to, że ona sobie będzie mogła chodzić na zakupy ze swoimi dziećmi, gadać o babskich sprawach, zajmować się babskimi sprawami typu paznokcie czy fryzjer, a ja nie mam syna, z którym mógłbym spędzić czas bardziej męsko, czyli np. pójść na mecz piłki nożnej, pograć na konsoli, pomajsterkować razem w domu, pokopać piłkę czy np. pokazać, jak jeździć autem.
Jestem 46-letnią kobietą i mam problem z alkoholem. Na początku okazyjnie wypijałam drinka czy lampkę wina, w tej chwili potrafię pić nawet w pracy, niwelując objawy kaca. Nie upijam się do upadłego, ale aby nie dopuścić do przykrych skutków odstawienia alkoholu. Mam dobrą pracę, dom, oczywiście nie zaniedbuję tego, ale bez flaszki wina czy piwa po pracy nie jestem w stanie funkcjonować, do tego dopadają mnie myśli samobójcze. Próby odstawienia kończą się fiaskiem, w tamtym tygodniu wylądowałam na SOR-ze, gdyż po odstawieniu alkoholu tak mi łomotało serce, że nie byłam w stanie funkcjonować. Powinnam zacząć leczenie, i to jak najszybciej, wiem o tym, ale moi bliscy o niczym nie wiedzą i wstyd mi się przyznać do tego.
Jesteśmy z mężem w tak zwanym wieku reprodukcyjnym. Mamy już jedno dziecko, ale to nie stoi naszej rodzinie na przeszkodzie, by wtykać nos w ilość naszego potomstwa. Argument są różne: zaczynając od tych, że dzieci nie powinno się chować pojedynczo, kończąc na tych, że nas stać, to czemu nie? I o ile w starciu z rodziną wspólnymi siłami dajemy radę, o tyle na froncie z mężem jestem już sama. Bo jemu też się włączyło. I teraz pytanie: czemu nie? Rodzice są młodzi, zdrowi, finansowo też bez problemu, warunki są. Ale, moi drodzy, prawda nie jest taka kolorowa.
Warunki, owszem, są, ale tylko fizyczne, bo psychicznych ni w ząb. I żeby nie było, mój mąż to dobry człowiek: nie pije, nie bije, można pogadać, wszystko na miejscu. Ale od pieluch umywa rączki. Odkąd urodził się nasz syn, wszystko robiłam sama: przewijałam, karmiłam, kąpałam, obcinałam paznokcie, chodziłam po pediatrach, zwalczałam kolki, bujałam do snu, czytałam o szczepieniach. Ja: młoda, wystraszona, z depresją poporodową (której, notabene, pozbyłam się dopiero ponad dwa lata po porodzie, z pomocą psychologa, bo rodzina nie kiwnęła nawet małym palcem u stopy). Dumny tatuś, który nie zhańbił się ani jedną zasikaną pieluchą, tymczasem zajął się pracą. Oczywiście był płacz, krzyk, prośby, groźby rozwodem. Nic się nie zmieniało, mimo obietnic. A ja, może głupia, chciałam pełnej rodziny dla mojego dziecka i naprawdę kochałam i kocham swojego męża.
Dopóki syn nie podrósł, byłam wielorybim wrakiem człowieka. Zajadałam stres, a każdy kilogram okupiony był słonymi docinkami teściowej. Dopiero 4 lata po porodzie wróciłam do swojej wagi.
Dziś syn ma 8 lat, chodzi do szkoły. Ja od 3 lat spełniam się zawodowo. I może rzeczywiście chciałabym zostać drugi raz mamą, ale piekło z przeszłości jest skuteczną antykoncepcją.
Lata temu w podstawówce miałem nauczycielkę, której jedną z metod pedagogicznych było szarpanie za włosy. Zemsty (spontanicznej) dokonałem w trakcie cyklicznej wizytacji kontrolnej pani z Kuratorium Oświaty.
Pani nauczycielka oczywiście obłudnie milusia, grzeczna, do rany przyłóż, bo w ostatniej ławce siedzi pani kontrolerka. W połowie lekcji jakiś mój kolega zaczął dokazywać, a nauczycielka wtedy oczywiście grzeczniutko-milutko zwraca mu uwagę. Wtedy odzywam się ja: A dlaczego nie poszarpie go pani za włosy, tak jak zwykle to pani z nami robi?
Kontrolerka robi wielkie oczy, nauczycielka czerwona na obliczu jak flaga ZSRR, klasa ryczy ze śmiechu.
Po tej wizytacji już nigdy nie było przemocy ze strony tej nauczycielki w klasie. Babka nie śmiała też uskuteczniać wobec mnie żadnej zemsty. Po tej całej akcji nieco przytyłem, bo klasa jeszcze chyba z tydzień kupowała mi, jako bohaterowi, przysmaki w szkolnym sklepiku.
Po 4 latach związku dziś udało mi się uwolnić. Jestem wolna od człowieka, który mnie bił i zdradzał, i wiele więcej. Ale jestem wolna, bo dziś odważyłam się na wyznanie prawdy. Będzie trudno, ale dam radę.
Życie mnie przeniosło na zachód Europy do pewnego małego, ale bardzo sympatycznego kraju znanego z frytek i czekolady. Język nie był problemem, ale dostałam pewną bardzo przyjemną korpo-robotę, gdzie dział potrzebował kogoś ze znajomością polskiego. I tak dołączyłam do niesamowicie sympatycznego wielonarodowego zespołu. Taka wręcz zrelaksowana atmosfera biurowa, gdzie każdy sobie ufa i każdy robi swoją robotę. Wspierający szef, niesamowicie zgrany zespół, nawet niektórzy menadżerowie z wyższego stopnia są z gatunku ludzi kroczących twardo po ziemi, którzy interesują się, czy wszystko OK z ludźmi na niższych szczeblach. Udało mi się awansować na seniorską pozycję, gdzie moim obowiązkiem było szkolenie nowych przybytków w firmie. No i OK. Sielanka trwała do czasu, kiedy firma zdecydowała, że dział rozrósł się na tyle, że potrzeba było kolejnego polskiego speakera. I tak do naszego zespołu trafiła ONA, nazwę ją w tej historii Anią.
Na początku było OK. A później zaczęły się dziać rzeczy. Ani się najwidoczniej ubzdurało, że zatrudnili ją na stanowisko CEO i takie obowiązki powinna pełnić. I zaczęło się... Przechwalanie się tym, że ona wie wszystko najlepiej; przekręcanie procedur, bo ona zadzwoniła do jakiegoś wysokiego szefa na górze i z nim ustaliła, co ma robić; otwarte ignorowanie poleceń i psucie raportów. Później zaczęły się donosy, szukanie haków na współpracowników, podkopywanie dołków, fałszywe oskarżenia o niedopełnienia obowiązków, wtrącanie się innym w robotę i ciągły gaslighting. Te ataki są skierowane głównie w moim kierunku, bo Ania ma wielki żal do szefostwa, że to ona powinna mieć rangę seniora, a nie ja. Na szczęście mam bardzo zorganizowany styl pracy, tak więc każde rzucone z czterech liter oskarżenie jestem w stanie precyzyjnie odbić... ale zaczynam mieć dosyć, bo ta zawistna baba zepsuła całą atmosferę w zespole, który budowaliśmy przez lata.
Ktoś by powiedział – dlaczego jej nie zwolnią ani nie przeniosą? Bo niestety szefostwo nieprzywykłe do takich chwytów poniżej pasa nie może sobie z nią poradzić. Przy każdej sugestii, że chcą ją przenieść do innego działu, Ania podnosi wrzask, że zaskarży firmę o mobbing i dyskryminację. I ewidentnie jest zadowolona z siebie, że jest cwana i „nie do ruszenia”. A gdy szefostwo rozmawia z resztą zespołu – bo się skarżymy, że nie da się z nią normalnie pracować – to słyszymy, że wiedzą o tym i chcą ją przenieść, ale nie mogą działać pochopnie... Tak, wiem, mogę zmienić pracę. Ale dlaczego ja mam uciekać przed jedną osobą, na dodatek niższą rangą?
Tak że tu przechodzę do sedna mojego wyznania. Jest mi wstyd z tego powodu... ale zaczęłam z całego serca życzyć jej, żeby w swoim zadufaniu w końcu powinęła jej się noga i żeby ją wywalili na zbity pysk dyscyplinarnie...
Minęło kilka lat od tego zdarzenia, ale wciąż mnie ściska, jak sobie o tym pomyślę, teraz już ze śmiechu ;)
Wybrałam się kiedyś ze znajomymi na miasto, w samym centrum poczułam, że naprawdę muszę szybko siku, rozejrzałam się i... jest! TOI TOI!
Wchodzę, robię siku, prostuję się, F*CK! Nie ma papieru! Torebka została ze znajomymi, którzy czekali na mnie pod tą budką. Stanęłam tyłem do drzwi i szukam po kieszeniach spodni choćby kawałka chusteczki, coś jest! Oparłam się o drzwi i JEB! Wyleciałam z gołą pupą na chodnik! Teatralnie wyleciałam jak z procy, ludzie wokół i moi znajomi przez sekundę zdębieli, żeby potem pokładać się ze śmiechu.
Ech... że też ja przez wszystko, co mnie spotkało, nie zamknęłam się jeszcze w sobie :)
Dodaj anonimowe wyznanie