#W6ugh
Biforek, wódka leje się strumieniami, w domu wszyscy szykują się do wyjścia i ja, czująca się milion dolców — świetna fryzura, stylówa przygotowywana przez tydzień, godziny spędzone w łazience już za mną. Do wyjścia do klubu zostało już mało czasu, a głupia ja, na pusty żołądek, stwierdzam, że dotrzymam kroku wszystkim. Wychodzimy. Świat się kręci, a ja zygzakiem dumnie zmierzam na nocny ze znajomymi. Czuję, że w głowie się kręci, a w brzuchu rodzą się zbuntowane jednorożce. Wsiadamy. Jeden przystanek, drugi, trzeci — nie daję rady. Kalkuluję w alkoholowym amoku, czy dam radę dojechać do klubu bez żołądkowych rewelacji. Nie. Nie dam. Wysiadam, a razem ze mną najlepszy kumpel (równie pijany). I teraz wyobraźcie sobie taki widok: biegnąca ja, rozpychająca łokciami niewinnych ludzi czekających na autobus, po drodze zrzucająca szpilki i rzucająca w kumpla torebką, dobiegająca do barierki i wyrzucającą tęczę alkoholu ze środka. I tak przechylona i wymiotująca, na środku Mostu Poniatowskiego, wprost na auta na dole. W tej chwili dobiega do mnie mój najlepszy kumpel i w alkoholowym amoku przykrywa mi głowę chusteczką i drze się: „Staraaa, zadbaeem o wszystko, nikt cię nieeee widzi, rzygaj daleeej”.
Następnego dnia chciałam zapaść się pod ziemię.