#6fHcC

W gimnazjum, które skończyłem, przed ustawą o zdrowej żywności funkcjonował sklepik. Taki typowy szkolny, z żarciem i pierwszorzędnymi przyborami szkolnymi (typu długopisy). Niestety, jak ustawa weszła w życie, pani, która go prowadziła, zrezygnowała. Tak oto przez ponad rok byliśmy pozbawieni wodopoju.

Jakieś 150 metrów od szkoły stoją dwa supermarkety: jeden o nazwie owada bardzo popularny w Polsce, a drugi nieco bardziej ekskluzywny, pochodzący z Francji.

W związku z brakiem sklepiku w budynku szkolnym uczniowie często robili eskapady do wyżej wymienionych dyskontów podczas przerw, oczywiście nielegalnie. Zdarzało się to praktycznie codziennie. Panie od WF-u zrobiły w pomieszczeniu, które kiedyś było składzikiem sklepu, swój kantorek, często tam przesiadywały na przerwach.

Któregoś dnia zauważyłem, że koledzy z pierwszej klasy chodzą do owego kantorka i wracają ze słodyczami. Zacząłem się zastanawiać, o co tu, kurde, chodzi?

Dowiedziałem się jakiś czas później... Otóż jedna z pań WF-istek chodziła do jednego z wyżej wymienionych marketów, kupowała tam słodycze w ilościach może nie hurtowych, ale sporych, po czym sprzedawała je u nas w szkole za wyższą cenę — jednak głodni łakoci gimnazjaliści byli gotowi sypnąć groszem i interes się przez chwilę kręcił. Oczywiście wszystko to było po cichu.

I niech mi ktoś powie, że Polacy nie mają głowy do biznesu.
worm Odpowiedz

A tak, głowa do biznesu bo zakazem wywalili konkurencję i wyrosła de facto szara strefa. Stare wyznanie - ale pamiętam jak się śmiałem jak wychodziły kolejne "oburzone mądre głowy", że dzieciaki albo nawet i nauczyciele próbują na "lewo" sprzedawać chrupki. Kontrabanda na poziomie karteli co najmniej xD

HansVanDanz Odpowiedz

Ktoś sprytny wpadłby na pomysł, by kupić picie i słodycze przed szkołą (opcjonalnie po szkole, na dzień następny).
Biznesmenem jednak nie jestem.

Dodaj anonimowe wyznanie